Cohen podbił Warszawę
Dobrego nigdy dosyć. Warszawa znów owacyjnie oklaskiwała tak kochanego w Polsce Leonarda Cohena, który po dwóch latach przerwy wrócił na Torwar.
Kanadyjski bard, który w zeszły poniedziałek śpiewał w katowickim Spodku, teraz do stolicy przyleciał przez Moskwę, gdzie wystąpił w największej sali widowiskowej Kremla. Artysta jest wciąż na trasie światowego tournée, które zaczęło się wiosną 2008 r. w Montrealu, a skończy się w połowie grudnia dwoma finałowymi koncertami w Las Vegas.
76-letni pieśniarz nie daje po sobie poznać trudów tego gigantycznego przedsięwzięcia ani okoliczności jego podjęcia (jak wiadomo, musi spłacać długi, bo jego była menedżerka „wyczyściła” mu wielomilionowe konto w 2005 r., kiedy to kolejny raz medytował w buddyjskim klasztorze zen).
Kilka pokoleń fanów
Cohen po dawnemu żwawym krokiem, jak zawsze nienagannie elegancki, wkracza na warszawską scenę i wita się z publicznością, z wdziękiem uchylając miękkiego kapelusza. No i już rozbrzmiewa jego charakterystyczny, głęboki baryton.
Na pierwszy ogień idzie „Dance Me To The End Of Love”, jeszcze jeden hymn Cohena na cześć kobiecości, który artysta śpiewał 25 lat temu w Sali Kongresowej, podczas swego pierwszego przyjazdu do Polski, i który potem przypomniał w 2008 r. na Torwarze.
Widownia, choć nie tak liczna jak dwa lata temu, reaguje bardzo gorąco. Na sali kilka pokoleń fanów. Od tych, którzy pamiętają jeszcze koncert z 1985 r., po młodych, których nie było jeszcze wtedy na świecie. Widać wiele znanych twarzy – muzyków, aktorów, polityków. Ze sceny Cohen dziękował za przybycie byłemu prezydentowi Lechowi Wałęsie, z którym zetknął się ćwierć wieku temu w czasie swego pierwszego przyjazdu do Polski.
Same hity
Cohen dziękuje za pierwszą owację i zaraz śpiewa dalej jedną piosenkę po drugiej, kołysząc się do rytmu, czasem akompaniując sobie na gitarze. Są więc „Bird On The Wire” z 1969 r., „Chelsea Hotel”, „Gipsy Wife”.
Natomiast mniej klimatów z kręgu „Everybody Knows”, „The Future” i „In My Secret Life” z kilku płyt powstałych w rozpoczętej w 1988 r. i trwającej do dziś współpracy artysty z Sharon Robinson – kompozytorką, aranżerką i wokalistką. Samej Sharon, oklaskiwanej w duetach z Cohenem poprzednim razem, nie ma, niestety, obecnie. Wszakże osierocony przez nią, ale obdarzony anielskimi głosami chórek The Webb Sisters, jak i sekstet instrumentalny ze znanym nam już świetnym hammondzistą Neilem Larsenem, basistą Roscoe Backiem i wirtuozem latynoskiej gitary Javierem Masem brzmi świetnie, tworząc barwne i zróżnicowane tło dla songów.
Długie pożegnanie
Nie milkną brawa. Dramaturgii koncertu nie psuje nawet półgodzinna przerwa w jego połowie. Artysta musi trochę odpocząć. Po jego powrocie na estradę napięcie nie spada, bo słuchamy przecież „Tower Of Song”, „I’m Your Man” i tyle razy kopiowanego „Hallelujah”.
A potem jeszcze „So Long, Marianne” z 1968 r. i „Suzanne”, spopularyzowane w Polsce przez jego niestrudzonego tłumacza i Macieja Zembatego.
Warszawska widownia od lat z górą 30 uwielbiająca artystę nie mniej niż jego rodzinny Montreal nie może nie oczekiwać bisów. Były więc oczywiście. Zadziwiająca forma! Po kolejnej owacji na stojąco Leonard Cohen znika za kulisami, kończąc magiczny wieczór. Warszawa znów wzięta. Ale w myśl hasła energetycznej piosenki „First We Take Manhattan” show toczy się dalej. Tuż-tuż Lubliana i Bratysława, potem Australia i USA. To ostatnie tournée? Niemożliwe.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.