Dźwięk po obu stronach horyzontu
Muzyk i pisarka, kompozytor i artystka audiowizualna. Małżeństwo. Oboje opowiadają o nowej płycie wspólnego projektu ParisTetris, solowej płycie Marcina i atmosferze nieustannej próby.
Sprawiacie wrażenie osób o silnych charakterach i doskonale wiedzących, co chcą osiągnąć. Łatwo wam się ze sobą pracuje?
Marcin Masecki: Mi się z Candi pracuje bardzo dobrze. I w trasie, i w studio jest profesjonalistką.
Candelaria Saenz Valiente: Strasznie mi miło. Owszem, praca przychodzi nam bardzo łatwo, dysponujemy ogromnymi zasobami dobrej woli. Poza tym Marcin uwielbia debilizm, a ja dostarczam mu go w dużych ilościach (śmiech). Oboje lubimy się zgrywać.
Pomysł projektu ParisTetris zrodził się podobno z potrzeby twórczego zagospodarowania czasu kreatywnej żonie. Jak jest teraz? Czy coś się zmieniło?
Candi: Na początku Polska była dla mnie jak więzienie. Nie przeszkadzało mi to, bo jestem sadomasochistką, jak każdy. Przygody z tego typu torturą przybliżają człowieka do prawdy, którą jest nuda, a w końcu śmierć. Teraz, ponieważ mam tu przyjaciół, Polska to dla mnie samo szczęście i radość. Nawet architektura mi się podoba. Akceptuję Kabaty, w Radomiu się śmieję.
Pierwsza płyta ParisTetris była bardzo awangardowa, „Honey Darlin’” pokazuje, że eksperymenty mogą pójść jeszcze dalej. Czy ty, Candi, masz potrzebę nieustannego przesuwania granic?
Candi: Powinnam je przesuwać, muzycznie będę się mocno starała. Ta potrzeba jest dla mnie wyraźniejsza w literaturze, gdzie świadomie popycham swoje pisarstwo na drugą stronę horyzontu.
Na „Honey Darlin’” horyzonty pomagał przesuwać wam Eddie Stevens, producent znany ze współpracy z Moloko i Roisin Murphy. Dogadywaliście się?
Marcin: Bardzo dobrze. Przemiły gość. Oczywiście nie było łatwo i nie obyło się bez kompromisów. Ale tak jest zawsze. Eddie mieszka i pracuje w Londynie. Na początku wysłaliśmy mu materiały z sesji nagraniowych w Buenos Aires i daliśmy wolną rękę. ]Nie chodziło nam tylko o zmiksowanie, ale o śmiałe dodawanie i odejmowanie wedle uznania. Co też Eddie zrobił. W stopniu ogromnym. Zbyt dużym. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że poszczególne pomysły są bardzo fajnie, tylko że jest ich za dużo. Więc zaczęły się negocjacje. Codziennie sesje przez Skype i wysyłanie sobie nawzajem propozycji oraz kontrpropozycji. Po jakimś czasie zmęczyliśmy się ograniczeniami komunikacji internetowej i Eddie postanowił wpaść do Warszawy na dwa dni, żeby usiąść wspólnie w studio i zdecydować ostatecznie, co wchodzi, co nie, dlaczego i po co. No i mamy teraz efekt końcowy, który jest naszym wspólnym dzieckiem. Na szczęście jesteśmy zadowoleni.
Marcin, „John” – twoja druga solowa płyta – powstawała w Buenos Aires, Warszawie i Poznaniu. Ale słuchając jej, ma się wrażenie uczestniczenia w jednej, trwającej godzinę próbie…
Marcin: Na to może się składać wiele czynników. Nagrywałem przez cały 2010 rok. Wszędzie, gdzie tylko się dało. W domu, w klubie po koncercie, u cioci na imieninach... Na koniec powybierałem ciekawsze utwory i zrobiłem kompilację. Poza tym lubię przenosić estetyczne elementy ćwiczenia – pomyłki, zawahania, powtarzanie trudnych fragmentów, przerywanie w połowie – do sytuacji bardziej oficjalnej, jaką jest koncert lub płyta. Stąd pewnie to wrażenie uczestniczenia w próbie.
Candi, ile jest muzyki w waszym domu? Co można by nagrać, gdyby zaczaić się w nim z odpowiednim sprzętem?
Candi: Gdybym w dowolnym momencie podeszła do Marcina z mikrofonem w dłoni, nagrałabym prawdopodobnie, jak gra Bacha albo zarejestrowałabym dźwięk gapienia się na ścianę, bo właśnie te dwie czynności wykonuje tam najczęściej. Jeżeli uskutecznia swoje improwizacjo-kompozycje, to pewnie znaczy, że nagrywa, i właśnie to słychać na najnowszej płycie. Większość muzyki Marcina rozbrzmiewa w jego głowie. To taki autystyczny typ. Zdecydowanie nie muzykomaniak, który odczuwa potrzebę stukania w klawisze, tak jak grafomani potrzebują pisać.
A nie kusiło cię, Marcinie, dołożenie swojej cegiełki do obchodów roku Chopinowskiego?
Marcin: Jedyny pomysł, jaki miałem naciskany przez rozmaite instytucje, to zagranie mazurków w wersji ludowej czy też ludawej. Nie chodzi o to, żeby używać akordeonu, skrzypków i robić cepelię, tylko żeby przenieść je z filharmonii do karczmy. Albo gdziekolwiek, byleby nie w filharmonii. Grałbym na rozstrojonym pianinie, na przykład lekko pijany, z ludowym przytupem. Zero fraka i finezji, ale nuty te same. Jedynie surowsza interpretacja. Nie wiem sam... I może polonezy też bym zagrał tak bardziej tanecznie, przyziemnie.
— tłumaczenie Piotr Kaliński
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.