Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Misjonarz drugiego obiegu

Dominika Węcławek 28-12-2010, ostatnia aktualizacja 02-01-2011 23:06

Zdobyli dwie Ameryki, wydali płyty, o których wciąż się mówi. Lado ABC. Wydawnictwo, stowarzyszenie albo – jak mówi jego współzałożyciel Paweł Szamburski – społeczność.

Paweł Szamburski jest jednym z inicjatorów środowiska Lado ABC, gra też w takich grupach jak SzaZa, Cukunft i Horny Trees
autor: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Paweł Szamburski jest jednym z inicjatorów środowiska Lado ABC, gra też w takich grupach jak SzaZa, Cukunft i Horny Trees

Odnieśliście wrażenie, że ten rok był dla Lado ABC wyjątkowy?

Paweł Szamburski: Każdy rok to kolejny etap, coś się dociera, coś się zmienia. 2010 był intensywny. Zorganizowaliśmy dwa festiwale: Lado Week, czyli cały tydzień koncertów, oraz trzydniowy mikrofestiwal Lado Days uświetniony udziałem zagranicznych gości - Yvesa Weyha, Chada Popple i Jessego Rivkina. Podczas drugiego z tych przedsięwzięć pokazaliśmy zupełnie inne oblicze, eksperyment, nie stałe składy. Satysfakcjonująca okazała się trasa Mitch&Mitch po Brazylii i SzaZy po Ameryce Północnej.

Jak do tego doszło?

Wizyta w Brazylii to pokłosie trasy koncertowej ParisTetris, Macio Moretti ma przyjaciół w Sao Paulo, kiedyś miał tam również dziewczynę...

Jest też wielkim pasjonatem tamtejszej muzyki, prawda?

Tak, w pewien sposób związał się z tamtą sceną. Teraz przy okazji trasy odświeżył dawne kontakty, no i udało się zorganizować taki wyjazd-marzenie. Pieniądze uzyskaliśmy dzięki programom dofinansowania w Ministerstwie Kultury i Minsterstwie Spraw Zagranicznych.

Z kolei Ty z Patrykiem Zakrockim odbyłeś trasę po Stanach Zjednoczonych. Graliśmy wszędzie, w najważniejszych miejscach: od Nowego Jorku do Los Angeles. Całość zorganizowano we współpracy z Polskim Instytutem Kultury w NY, oraz festiwalem Unsound, dzięki któremu poznaliśmy Matta Shulza. On był kuratorem projektu, w którym muzyka SzaZy została połączona z filmami Polańskiego. My nie zrobiliśmy tego do końca na zasadzie tworzenia ścieżki dźwiękowej do kina niemego. Staraliśmy się nie grać jedynie ilustracyjnie, a komentować dźwiękiem sceny – graliśmy często pod prąd, odkrywając drugie dno. Robiliśmy swój własny show.

Amerykańska publiczność była zainteresowana takimi występami?

Nie byliśmy grającymi sobie od tak chłopakami znikąd. Nazwisko Polańskiego działało jak magnes, mieliśmy dzięki niemu superstart, na nasze występy przychodziło czasem nawet pięćset osób. Ludzie byli zaskoczeni eksperymentalną formą, ale bawili się świetnie, wchodzili w to od pierwszego taktu. Z tym samym projektem pojechaliśmy też na Islandię i do Norwegii.

Chcecie podbić resztę świata?

Czemu nie. Często nasze działanie wywołuje reakcję. Po koncercie w Krakowie przyszła dziewczyna z Instytutu Polskiego w Nowym Jorku i zaproponowała wyjazd do Stanów. W Stanach spotykaliśmy kolejne osoby, które zapraszały nas dalej... I tak to się nakręca, podobna historia przydarzyła się zresztą kiedyś mojemu zespołowi Meritum...

Mit założycielski Lado ABC znają już chyba wszyscy- kilka alternatywnych zespołów chciało wydać własne płyty, ale nie mieli gdzie...

Tak, tak mniej więcej było...

...a w kwestii finansów panował klimat „Ziemi Obiecanej”, czyli „ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic, to razem mamy tyle, żeby założyć wytwórnię”?

Właściwe tak. Kumplowaliśmy się wszyscy od lat, grywaliśmy razem, krąg się poszerzał. Sześć lat temu był dobry czas, wychodziło się z podwórek do szerszej nieco publiczności. Pamiętam, że siedziałem sobie z Maciem w Tygmoncie, ale na dobrym koncercie, bo Pakora wtedy grała i rozmawialiśmy, że przecież ja mam ten swój zespół Meritum, zainwestowałem pieniądze, energię i nagraliśmy pierwszą płytę, chciałbym to dobrze wydać. Baaba też nagrała wtedy album. Niby było wydawnictwo Zgniłe Mięso, ale raczej kojarzone z abstrakcją i absurdem. Postanowiliśmy więc ruszyć z nowym labelem. Złożyliśmy się...

I składacie się do dziś?

Często tak. Robimy zrzutkę z własnej kasy. To taka rodzinna firma, chociaż ostatnio zaczyna się profesjonalizacja. Mamy już nawet kasę fiskalną, choć takiego stricte biura nadal brak. Ale zawsze wydawało mi się, że nasza robota to nagrywanie, wydawanie i koncertowanie, a robota mediów to interesowanie się tym. Nie mamy „parcia na wentyl”, żeby wciskać się, wydzwaniać. Tak jest lepiej, gdyż przez to interesują się nami ci dziennikarze z otwartymi głowami. Najlepszym tego przykładem są nominacje dla Macia Morettiego...

No właśnie, w tym roku Macio został już Fenomenem „Przekroju”, ma nominacje do Paszportu „Polityki”...

...a tymczasem to jest człowiek, który nie robi nic w kierunku własnej promocji. Zamiast własnych zdjęć wysyła dziennikarzom fotografie małpek. Jest bardzo skromny i zajęty swoją pracą. Ma dwa-trzy dobre zespoły, w których realizuje swoje pomysły. Ludzie to dostrzegają. I tak to powinno działać.

To też zasługa wytwórni, która pokazała, że jazzu, improwizacji, awangardy nie trzeba się bać.

Przed Lado byliśmy bardziej eksperymentalni. Jak sobie przypomnę pierwsze Djazzpory... No, to była awangarda. Dzisiaj dużo naszych płyt plasuje się w nurcie muzyki popularnej w dobrym tego słowa znaczeniu. U nas najbardziej jazzowy zespół to było Levity, w sensie pewnej tradycji, ale ostatnio zmienili wytwórnię na Universal. Marcin Masecki wyrasta z jazzowej tradycji, ale aktualnie jest poza kategoriami. Wielu z nas wypracowało indywidualny język, w pewnym sensie zrezygnowaliśmy z czystych gatunków. Jest ich w sumie tyle, ilu twórców w Lado ABC.

Co stanowi więc mianownik?

Nie muzyka, a samo podejście do niej. I do życia. Lado to rodzaj społeczności, które myśli w pewien sposób o sztuce. Paula i Karol to są świetni ludzie z niesłychana energią. Ja na początku nie specjalnie chciałem wydać ich płytę, to było dla mnie za pozytywne, ale poznałem tych ludzi, ich stosunek do świata i okazało się, że doskonale się rozumiemy. Podobnie było z Levity.

Taki zespół jak Paula i Karol mógłby spokojnie wydawać w dużej wytwórni, prawda?

Kiedy oni nie chcą, chcą wydawać płyty w małej wytwórni, robić to samodzielnie. To też coś, co łączy nasze wszystkie zespoły, czyli punkowa idea Zrób To Sam. Sami projektujemy okładki, organizujemy tłocznię itd. Mamy dość nonkonformistyczne podejście do tematu – chcemy to zrobić po swojemu, albo w ogóle. Masecki powiedział mi ostatnio, że nikt by nie wydał jego solowej płyty, bo to zbyt trudna, często introwertyczna strona muzyki. A nam się to spodobało! Poza tym szanujemy się, lubimy nawzajem i dajemy artystom wolną rękę.

Czy dostajecie dużo taśm demo?

Trochę dostajemy, ale mamy problem, bo wydawnictwo i stowarzyszenie to byty bardzo kameralne, nie zawsze udaje się wszystko dopiąć, sfinansować. Słyszałem zarzuty, że jesteśmy hermetyczni, nie współpracujemy z nowymi ludźmi. A tymczasem ostatnie premiery pokazują, że to nieprawda. Teraz było ich aż pięć, to efekt kumulacji, ciułania pieniędzy ze sklepu i z własnej kieszeni. Czasami zwyczajnie nie mamy pieniędzy by wydawać nowe albumy. A chcielibyśmy robić dużo więcej.

Na początku rozmowy wspominałeś o dwóch dużych wydarzeniach muzycznych w Warszawie. Masz wrażenie, że obecnie jest lepszy klimat dla animatorów kultury, niż był jeszcze kilka lat temu?

Warszawa to dla mnie miasto niesamowite. Żyję tutaj od urodzenia, od 10-12 lat zajmuję się muzyką i patrzę co się dzieje z klubami, z ludźmi. Moje miasto powolutku staje się takim Berlinem Wschodnim, dużo miejsc powstaje z myślą o promowaniu sztuki alternatywnej, poszukującej, dużo jest ludzi zaangażowanych w animowanie kultury. Mamy stowarzyszenia, projekty, akcje. Powstało coś takiego jak WRSZW, które zrzesza ponad 60 instytucji, klubów, grup. Są wydawane oddolnie pisma jak WAW. To zjawiska cenne i budujące. Jest też i zagrożenie- czasem liczba nie przekłada na jakość. Nie ma w Warszawie sita, narzędzia weryfikacji jakości, ale to przyjdzie z czasem.

Jakie stołeczne wydarzenia zrobiły na Tobie najlepsze wrażenie w tym roku?

5-10-15, ta wspaniała kamienica dla artystów z podwórkiem i miejscem na rekreację! Bartek Stroiński to jeden z moich bohaterów roku, jest konsekwentnym i dobrym człowiekiem ze świetną hierarchią wartości. Jego OSiR to jedno, ale 5-10-15 miało genialny klimat i berliński sznyt. Drugim bohaterem jest oczywiście Borek, wulkan energii, najlepszy agent muzyczny w tym kraju. No i oczywiście Grześ Lewandowski, który zaangażował się mocno w zmianę układu sił i ulepszanie systemu, działając m.in. w Komisji Dialogu Społecznego. Mógłby zostać moim prezydentem Warszawy.

A „miasto” jako urzędnicy- są bardziej otwarci na nowe inicjatywy?

My nie możemy narzekać, bo jeśli tylko składamy wnioski o dofinansowanie, zostają zazwyczaj rozpatrzone pozytywnie, dzięki czemu możemy jeździć promować naszą kulturę za granicą, możemy organizować festiwale. W różnych biurach i instytutach już nas znają i cenią. Mamy duże wsparcie i pomoc. Zmienia się na lepsze, do urzędów trafiają ludzie, którzy się znają na kulturze, wiedzą co jest dobre i wartościowe. To daje nadzieję na przyszłość. Są też oczywiście minusy, nieustannie jest nim działalność pełnomocnika Prezydenta m. st. Warszawy do spraw uzyskania tytułu ESK 2016, który w ostatnich latach działał dość nieudolnie.

Jednak stolica przeszła do następnego etapu walki o ten tytuł...

Po tegorocznym lecie urzędnikom otworzyły się oczy, zobaczyli mnóstwo oddolnych inicjatyw, imprez, mikrofestiwali i sami zaczęli do nas dzwonić. Szkoda tylko, że tak późno zwracają na to uwagę, bo my tu robimy Warszawie pozytywny PR od dekady.

Czujecie obecność jakiejś konkurencji dla Was na polskim rynku?

To nie do końca jest konkurencja, ale są podobne wytwórnie na przykład Monotype Records albo My Shit In Your Coffee, w której Maciej Cieślak wydaje rzeczy swoje i swoich znajomych. Jest Maciek Bielawski ze swoją oficyną, Trzaska z Kilogramem. Zajmujemy podobne pozycje, ale raczej nie konkurujemy ze sobą, tylko się kolegujemy, ucząc się przy tym od siebie. Konkurencją, czy w zasadzie swoistym zagrożeniem jest niski poziom myślących korporacyjnie mediów głównego nurtu. To, co mają do zaoferowania promowani przez nie artyści jest przykre. Tęsknie za znanymi z opowieści i tekstów kultury latami 60. Wówczas wszystko wydawało się mieć szlachetny rys. I dlatego my – te wszystkie wytwórnie, kluby takie jak 5-10-15, inicjatywy typu WRSZW – staramy się tworzyć dziś taki wartościowy obieg numer dwa. Jesteśmy trochę takimi misjonarzami, zamiast kierować się jedynie własnym zyskiem, wolimy wytwarzać szczerą sztukę i dawać ją innym.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane