Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Między artystą a widzem

Anna Kilian 30-12-2010, ostatnia aktualizacja 03-01-2011 14:22

Od czasu Złotego Lwa zdobytego na biennale w Wenecji nie traci formy. Jest mistrzem kolażu, czego dowiódł znów w CSW.

„Roller Coaster Warszawa” Kobasa Laksy była pokazywana podczas zbiorowej wystawy „Przyszłość nie jest tym, czym była” w Centrum Sztuki Współczesnej. Artysta jednak zapowiada odejście od swych genialnych kolaży osadzonych w pejzażu Warszawy.
źródło: Centrum Sztuki Współczesnej
„Roller Coaster Warszawa” Kobasa Laksy była pokazywana podczas zbiorowej wystawy „Przyszłość nie jest tym, czym była” w Centrum Sztuki Współczesnej. Artysta jednak zapowiada odejście od swych genialnych kolaży osadzonych w pejzażu Warszawy.
Kobas Laksa stara się zachować anonimowość
autor: Pasterski Radosław
źródło: Fotorzepa
Kobas Laksa stara się zachować anonimowość

Co sprawiło, że od kilku lat zajmuje się pan Warszawą i jej pejzażem, który dzięki pana kolażom nabiera zupełnie nowych znaczeń?

Kobas Laksa: Zająłem się Warszawą, bo uważam, że ze wszystkich metropolii, które dotychczas poznałem, to właśnie nasza stolica ma w sobie najwięcej rozpadu, chaosu i smutku. Ale już za długo robię takie kolaże, kończę z tym.

Ale to one zapewniły panu największy z dotychczasowych sukcesów. W 2008 r. na 11. Biennale Architektonicznym w Wenecji pan i Nicolas Grospierre zdobyliście Złotego Lwa dla polskiego pawilonu za kolaże przedstawiające życie po życiu budynków.

Ten projekt to było ciekawe wyzwanie. Zamieniłem m.in. BUW w centrum handlowe, bazylikę w Licheniu w aquapark, biurowiec przy rondzie ONZ w cmentarz, budynek Metropolitan w więzienie…

W tym roku zorganizował pan w Spycimierzu (gmina Uniejów, województwo łódzkie) projekt plenerowy „Spycifestum“, w Boże Ciało 3 czerwca. Usypał pan tam z mamą dywan z kwiatów, a na nim napis: „Panie, ratuj nas, giniemy”, pochodzący z Ewangelii według św. Mateusza. To piękne słowa, jednak w kontekście wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu mogły nosić znamiona prowokacji.

Prowokacja jest narzędziem prymitywnym i już się w sztuce zużyła. Nie chciałem prowokować. Te słowa skojarzyły mi się najmocniej z powstańczymi zrywami w naszej historii, miały więc dla mnie konotację historyczną, a nie religijną. Ale muszę przyznać, że lubię naszą specyficzną, lokalną religijność i rytuały z nią związane. Podobają mi się też te małe obrazki rozdawane przez księży chodzących po kolędzie. Mam całą kolekcję. Są takie mroczne… Na przykład obrazek znany jako „Jezu, ufam Tobie” – coś wylewa się z serca Jezusa, jakieś promienie laserowe, biel skontrastowana jest z ostrą czerwienią, Jezus wygląda, jakby wyszedł z krypty… Ta plastyczność jest bardzo mroczna, wręcz diabelska, rodem z horroru. Jej korzenie są naturalnie oczywiste – kiedyś Kościół usiłował straszyć człowieka, by go sobie podporządkować. Pod względem plastyczności jest on bardzo konserwatywny i to mnie artystycznie fascynuje.

Wcześniej pojechał pan z mamą do Lichenia, czego efektem był film „Pojechałem z matką na pielgrzymkę”…

Tak, to było bardzo ciekawe doświadczenie. A w Spycimierzu poznałem wspaniałego proboszcza, człowieka o szerokich horyzontach, z którym mogłem porozmawiać na wiele tematów. Cała tamtejsza społeczność jest bardzo interesująca. Gdybym miał kupować dom na wsi, to Spycimierz nie byłby złą opcją.

Ale to nie proboszcz zaprosił pana do zorganizowania tej akcji?

No nie, tak dobrze to nie było. Cieszę się z pomysłu i przeprowadzenia tej akcji. Ale proboszcz był jedną z osób w Spycimierzu, które zasugerowały mi odwiedzenie pobliskiego zamku i źródeł termalnych. Powiedziałem przed chwilą, że lubię pewne aspekty rodzimej religijności – także pozostałe w niej elementy pogaństwa, czego przejawem są choćby wiejskie pochody kolędników – ale tak w ogóle to jestem bardzo krytyczny, jeśli chodzi o Polaków. To nie tak, że wszystko mi się podoba i wszystko akceptuję. Na przykład stopień braku akceptacji siebie nawzajem w polskim społeczeństwie jest bardzo duży. Dlatego cieszę się, że Polacy emigrują na Zachód. Bo wierzę, że gdy stamtąd wracają, są już trochę innymi, bardziej cywilizowanymi ludźmi.

Wracając jeszcze do akcji w Spycimierzu – czego miała ona dowieść? Tego, że w obrębie tradycji i kultury ludowej jest miejsce dla sztuki współczesnej?

Ja nie traktuję odbiorców moich prac przedmiotowo. Nie tworzę dla jakiegoś konkretnego widza, który ma odczytać znaczenie mojej sztuki. On jest częścią projektu, nawet jeśli nie jest tego do końca świadomy. Widać to zwłaszcza w przypadku akcji plenerowych. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że być może to ja nauczyłem się podczas nich więcej niż widzowie. Mnie w sztuce najbardziej interesuje współuczestniczenie. Takie, kiedy już nie wiem, czy jestem jeszcze artystą, czy już tylko widzem. To jest najbardziej wyraźne u Pawła Althamera, który mocno współpracuje z widzami. Sypiąc kwiaty, stałem się częścią procesu zaproponowanego przez wioskę w Spycimierzu. To ludzie stamtąd byli autorami pomysłu, a ja tylko zaproponowałem kontekst. Myślę, że w obrębie sztuki współczesnej to było ciekawe. Tak sądzę po tym, jak rozmawiałem z ludźmi stamtąd. Dla nich to było interesujące.

Wspomniał pan o Pawle Althamerze, z którym w tym cyklu rozmawialiśmy w ubiegłym roku. Zastanawiam się, ile osób wie o otrzymanej przez niego na początku grudnia Kunstpreis Aachen – nagrodzie przyznawanej co dwa lata twórcy, którego prace wywarły największy wpływ na międzynarodową sztukę...

Sztuka współczesna wiąże się z pewnymi subtelnościami i erudycją. Wiedzą i jej poszukiwaniem. Informacji o naszych artystycznych osiągnięciach nie ma w mediach, to prawda. Ale pewnie mamy też jakieś sukcesy w dziedzinie leśnych polowań na przykład i o tym też nie przeczyta się w gazetach. To pytanie do środowiska dziennikarskiego – dlaczego tak, a nie inaczej ustawiło sobie hierarchię ważności tematów, dlaczego sztuka jest na samym końcu? Nasze społeczeństwo jest takie, a nie inne. Skoro prawie nikt w naszym kraju nie czyta książek, to nie ma sensu pisać o pisarzu, który sprzedał ich dwa tysiące.

Właśnie dlatego powinno się o tym pisać.

Widzę, że pani jeszcze wierzy w ludzi i reprezentuje takie pozytywistyczne myślenie, że człowieka można wychować… Ale to zadanie placówek kulturalnych.

Co sądzi pan o zmianach kierowniczych, jakie miały miejsce w tym roku w tych warszawskich? Było kilka znaczących…

Dla mnie nie mają one znaczenia. Niczego tak naprawdę nie zmieniają i dlatego w ogóle mnie nie interesują. Dotyczą kultury, a nie sztuki. A ona jest dla wszelkich kierownictw i zarządów zjawiskiem nieuchwytnym, nie do ogarnięcia.

Gdzie spędzi pan wieczór sylwestrowy?

Chodząc od jednego miejsca do drugiego. Ale o północy zamierzam być na Górce Czerniakowskiej, skąd świetnie widać wybuchające sztuczne ognie. Być może lepiej podziwiać je z dachu jakiegoś wieżowca, ale ja nie będę się na żaden wspinał. Na górce jest zawsze mnóstwo ludzi – prawdziwe tłumy – i wspaniała atmosfera.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane