Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Przeraża mnie świat bez śmierci

Maciej Robert 02-01-2011, ostatnia aktualizacja 04-01-2011 20:13

Z Sylwią Siedlecką, autorką powieści „Szczeniaki”, rozmawia Maciej Robert.

źródło: materiały prasowe
źródło: materiały prasowe

Uważam twoją debiutancką książkę za niezwykle mocne literackie wejście. Jest kompletnie inna od tego, co teraz się pisze. „Szczeniaki” to makabreska, surrealizm, oniryczność. Groza w śmieszno-smutnym ujęciu. Co czułaś, wkraczając na tereny nieczęsto odwiedzane?

Wzięłam głęboki oddech i weszłam. Nie było tak strasznie, bo dla mnie to nie są mało odwiedzane tereny, chociaż opowiadania pokazują teoretycznie ludzi, którzy trafili do udomowionej wersji piekła.

Nie mam problemu z adaptacją w różnych kosmosach, w moim życiu, tak się złożyło, było dużo zmian, zwrotów, to mi wyćwiczyło względną łatwość wchodzenia w różne środowiska, sytuacje. Wchodzę bez jakichś wstępnych założeń, że będzie tak i tak, to pomaga. Ze „Szczeniakami” było tak samo, otwierałam kolejne drzwi i nie było na nich napisów: Inwalidzi, Sieroty, Wariaci, tylko to były normalne drzwi.

Poza tym zawsze bardziej mnie pociągały obrzeża, niż to, co w centrum. Najwięcej o centrum mówią zasyfiałe peryferia. Na Bałkanach, kiedy jeździłam do różnych miast, zawodowo, a jeżdżę tam dość często, bo pisałam z bułgarystyki doktorat, omijałam całe te starówki i jechałam do dzielnic z bazarami, po których łaziły dzikie koty, roje much fruwały nad arbuzami, a ludzie mówili dialektami i trzeba się było przedzierać przez różne językowe meandry, żeby dotrzeć, ile coś kosztuje, albo jaka to odmiana arbuza, żeby czasem się dowiedzieć, że ten sprzedawca proponuje właściwie tanią i szybką aborcję.

Czy można w ogóle ustalić patronat jakichś polskich pisarzy nad „Szczeniakami”? Pobrzmiewają tu dalekie echa Schulza. Ktoś jeszcze?

Z literatury chyba Rosjan, Czechów, Węgrów więcej czytałam, tak wyszło, bo tak się potoczyło moje życie. Ale Schulzowi wiele zawdzięczam, też Gombrowiczowi. Może większe znaczenie niż pisarze mieli dla mnie polscy poeci: Tadeusz Różewicz, wiersze Dariusza Suski. W ostatnich latach odkryciem są dla mnie wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Jak patrzę na ten spis, to widzę, że nikt tak nie umie pisać o śmierci, jak polscy poeci.

A co z surrealistami? Wydaje mi się, że francuscy (zwłaszcza) mistrzowie są ci niezwykle bliscy? I jeszcze reprodukcja obrazu Juliena Pacaud na okładce…

O tym, że to surrealizm dowiedziałam się jak już „Szczeniaki” zostały wydane. Wcześniej o tym jakoś nie myślałam. Tak jak o swojej ręce nie mówi się kończyna górna, tylko ręka.

No więc kiedy się dowiedziałam, próbowałam wygrzebać ślady lektur surrealistów, którzy się odcisnęli na mnie szczególnie. Znalazłam m.in. Henri Michaux, pisał takie historyjki o panu Piórko, który miał różne bezsensowne przygody z różnymi przedmiotami i ludźmi. Ale potem sobie przypomniałam jeszcze większą inspirację – może tak samo mocno odcisnął się na mnie czeski surrealizm z międzywojnia, zanurzony w codzienności. Obraz Juliena Pacaud wziął się stąd, że dotarłam do niego przez Internet. To znany ilustrator francuski, z wykształcenia astrofizyk, a przy okazji mistrz gry w snookera i nauczyciel esperanto. Kiedy zobaczyłam ten obraz z dziewczynkami i wiaduktem samobójców, to tak, jakby to była oczywista okładka „Szczeniaków”.

Bohaterami twoich opowiadań są najczęściej jednostki kalekie fizycznie lub emocjonalne, skazane na odtrącenie i samotność. Bracia syjamscy zrośnięci plecami, dziewczynka bez stopy, która chce zostać baletnicą, karzeł. Istoty, których opisywanie skazane jest na balansowanie na granicy kiczu, dobrego smaku, przesady. Nie bałaś się przekroczenia tej granicy?

Można powiedzieć, że jest w tym coś podejrzanego, że sama, mogąc bez problemu przebiec dwie godziny z całkiem dobrym czasem, piszę o baletnicy, która nie ma nogi i nadal mocno wierzy, że będzie baletnicą. Pytanie jest proste – czy mogę wchodzić w rejony, których nie znam, bo wykraczają poza moje doświadczenie? Myślę, że tak, że mogę, ale muszę wiedzieć, dlaczego wybrałam sobie za bohatera taką a nie inną osobę, a potem nie mogę poprzestać na tym, że pokazałam światu: oto, takie rzeczy też na świecie są, patrzcie. To jest punkt wyjścia, tu się dopiero zaczyna cała historia. Poproszono mnie ostatnio o poprowadzenie spotkania poświęconego książce o kobietach, które były w obozie w Ravensbrück. Miały wtedy jakieś 15 lat. Dla mnie było to trudne w pierwszych momentach, bo miałam blokadę, jak zadawać pytania, pytać przy pełnej sali o te wszystkie okropności, jakie im się przytrafiły, jak ich traktowano w obozie albo czy w obozie rodziły się dzieci i ile z nich przeżyło. Później się okazało, że te panie zaczęły mówić, po prostu, nikt tego nie podkręcał, wszystko wyszło samo. I dopiero w momencie, kiedy przestałam myśleć o tym, jak nie naruszyć granicy, wszystko zaczęło jakoś się dziać, po prostu. Te panie mówiły potem, że im się podoba to, jak o obóz pytają ich dzieci, na przykład kiedy pytają, czy w obozie były piaskownice albo place zabaw. To pokazuje, że światy są nieprzekładalne, że oczywiście, nie ma języka dla pewnego doświadczenia, ale sens jest w tych różnych, nawet nieporadnych, kalekich próbach przekładu.

Czyli kiedy mnie pytasz o to, czy nie bałam się naruszyć granicy, to jasne, że się bałam, pisząc „Szczeniaki”. Ale nie był to mój główny problem. Nie miałam w głowie politycznej poprawności, ani nie myślałam, żeby wzbudzić jakiś określony efekt. Ale jasne jest, że taki temat, o ludziach na granicy, o wykańczalniach i inwalidach to jest balansowanie nad przepaścią. W pewnym momencie stało się jasne, że jak już idę po tej krawędzi nad przepaścią, to muszę iść uważnie, ale pewnie, raźnym krokiem, i tak szłam.

Być może w zachowaniu literackiego status quo pomocna była forma tych opowiadań – oszczędna i w objętości tekstu, i w powściągliwym języku. Od początku zakładałaś takie rozwiązania?

Mam potrzebę mówienia jak najprościej, ale bez upraszczania. Jeśli coś się daje wyrazić po prostu, to nie kombinuję, żeby to zapętlić, tylko żeby powiedzieć najprościej jak się da. Ta prostota jest tak naprawdę trudna, bo ona wymaga ciągłej pracy, precyzji, to jest wgryzanie się w sens, obracanie słowa tysiąc razy na różne strony. Przy czym nie zadowala mnie uroda jakiejś frazy albo metafory, jak coś mi się ładnie napisze, ok., ale wykreśliłam już wiele ładnych zdań, które były tylko dlatego, że były ładne, albo że budowały tak zwaną atmosferę, że pomogły się rozsiąść czytelnikowi w fotelu i zanurzyć w gawędzie. Może jak się zestarzeję, to będę takim gawędziarzem, ale mam nadzieję, że nie. Teraz mam potrzebę drążenia, wchodzenia do środka. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, bo w życiu jestem zupełnie inna, roztargniona, robię tysiąc rzeczy naraz, a w literaturze mi się włącza taka myśliwska czujność.

A co z otwartą formą tych tekstów i ich ostentacyjnym niedopowiedzeniem? Zazwyczaj zawieszasz opowiadania w momencie fabularnie najbardziej nośnym.

Gdybym była reżyserem, to pewnie byłyby masowe zwroty biletów i bojkot w kinach, na pewno. Kończę w momencie, kiedy wszyscy, czasem łącznie ze mną, są nakręceni na ciąg dalszy. Potem ludzie mnie pytają, co się stało z tym a tym bohaterem, czasem mają za złe, że na przykład w opowiadaniu o dziewczynie ze szpitala, zafascynowanej zagipsowanym od czubka głowy po pięty pacjentem przerywam historię w momencie, kiedy ona rozcina gips skalpelem i za chwilę ma się dowiedzieć, kim jest ten człowiek w białym futerale.

Nie odpowiadam na te pytania, bo mi się wydaje, że tak właśnie powinno być, te zakończenia tak trochę humanizują bohaterów. Czytelnik nie dostaje oczyszczenia po lekturze, jest nadal wydotykany światem, w który wszedł. Literatura dawała katharsis ludziom kiedyś, dziś nie mogę nikogo zamknąć w łazience i wsadzić do wanny. Co mogę zrobić dzisiaj? Mogę się uciszyć, zawiesić opowiadanie w momencie, kiedy już nieuczciwie jest mówić. Odsuwam się trochę od świata, o którym piszę, ale go nie zostawiam, przestaję mówić po prostu.

„Dziwak, ofiara losu, wieczne dziecko, odludek” – opis jednego z bohaterów pasuje do reszty protagonistów „Szczeniaków”. Łatwo było przeniknąć sposób myślenia i działania takich postaci?

Ten świat nie rządzi się prawami psychologii. To nie jest literatura, która ma się zidentyfikować z tym, co ma gorzej, smutniej, niesprawiedliwiej. To nie jest literatura miłosierdzia. Między doświadczeniem ludzi jest przepaść zawsze, najważniejszych rzeczy nie da się skomunikować, sama w moich najważniejszych momentach życia zwykle nie mówiłam nic, bo co tu gadać, po co jakieś słowa? Więc wracając do moich bohaterów, to nie tyle wnikanie w ten świat, co pozycja towarzyszenia. Nie byłam tymi postaciami, towarzyszyłam im, bez potrzeby wcielania się w nikogo.

Stawiasz świat na głowie. Zrywasz z potocznymi wyobrażeniami. Dzieci są w twoich tekstach przedwcześnie dojrzałe, dorośli zaś autystycznie wycofani, jakby ciągłe obcowanie ze śmiercią naznaczyło ich swoim piętnem. Piekło jest ukryte w chmurach, a bóg to David Bowie. Wydaje się, że wyobraźnia znaczy dla ciebie o wiele więcej niż realizm obserwacji?

A skąd się bierze wyobraźnia? Z rzeczywistości, od niej się wszystko zaczyna. W tym sensie moje opowiadania są bardzo życiowe, chociaż nie ma tam ani jednego menadżera i ani jednej wzmianki o prawach mniejszości seksualnych, rzadko są nazwy geograficzne czy marki ubrań, a jeszcze rzadziej jawnie wyrażone polityczne poglądy.

Dzisiaj się zdarza, że to nieosadzenie w rzeczywistości jest zarzutem wobec twórców, że oni nie chcą sobie brudzić rąk rzeczywistością i wzbijają się w rewiry czystsze, ładniejsze. Smucą mnie takie zarzuty wobec literatury, bo one jakoś dzielą utwory na użyteczne i nieużyteczne. Kiedy ktoś pisze, że dany autor napisał książkę bezużyteczną, bo za mało było w niej krytyki społecznej, to mi się odzywa w głowie czerwona lampka. W pierwszej klasie podstawówki zobaczyłam, że dobrze mi się piszę i lewą, i prawą ręką, tak zwana oburęczność. Zwołali nawet do szkoły jakichś psychologów i oni uznali, po różnych testach, że powinnam starać się pisać prawą. Ja natomiast cały czas czułam, że lewą pisze mi się trochę lepiej. W klasie pilnowała mnie nauczycielka, walnięta zupełnie, krzyczała widząc, że zmieniam rękę na lewą. Ale kiedy ona się odwracała, żeby napisać coś na tablicy, szybko zmieniałam rękę na lewą, też trochę z przekory. I piszę nią do dziś. Więc nie pytaj mnie, proszę, o realizm obserwacji

Człowiek może być piękny, może tez być paskudny. „Te brzydkie strony pokazują tylko w atlasach anatomii” – mówi ze smutkiem jeden z twoich bohaterów, a ty, jakby mu przyklaskując, uwypuklasz właśnie tę drugą stronę, czyniąc ją jednak atrakcyjną. Bliska jest ci estetyzacja turpizmu?

Ostatnio widziałam serię zdjęć znanego fotografa, wystylizowane, na nich dziewczynki z zespołem Downa, ale profesjonalnie, świetnie umalowane, uczesane, w pięknych sukniach znanych projektantów. I te zdjęcia mówiły: patrzcie, oni też mogą być piękni. Co w podtekście brzmiało: oni też mogą być jak normalni ludzie, podciągnęliśmy ich pod nas i dają radę. Idea ok, ale jakieś mi się to podejrzane wydało.

W mojej książce zajmuję się drugą stroną, to fakt, jest to może trochę taka prowokacja, odpowiedź na to, że za dużo ludzie się zajmują pierwszą stroną: naskórkiem, podczas kiedy jest jeszcze skóra właściwa, a głębiej nawet kości. Ok., nie domagam się, żeby ludzie pamiętali o tym, że mają obojczyk, jadąc metrem do pracy o ósmej rano. Można od tego zwariować. Ale ja nie umiem nie myśleć warstwowo, myślę tak o wszystkim: o języku, o materii, o tym, co rodzi ludzki umysł. Po prostu świat mnie fascynuje w tym, że jest taki wariacko złożony, a przy tym zazdroszczę czasem ludziom, że mają takie konkretne cele, że czasem tak dobrze wiedzą, czego chcą, umieją jednym zdaniem odpowiedzieć na różne trudne pytania. W rozmowach odpowiedzi udzielam zwykle po dłuższych pauzach i widzę, że jeszcze dwa lata temu te pauzy były krótsze niż teraz. Moje milczenie nie ma w sobie nic z dumnej wyniosłości osoby mającej patent na wiedzę czy mądrość, mam w sobie sporo zagubienia, ale też dużą potrzebę wygrzebania się z tych różnych labiryntów, które sobie tworzę.

Ale, wracając do tego, co określasz przyklaskiwaniem dziwności w moich opowiadaniach, fascynacja brzydotą jest może też odpowiedzią na płaskość i jakąś nieludzkość dzisiejszych wizji piękna fotoszopowego. Ta brzydota jest może bardziej ludzka, niedoskonała, daje miejsce temu, czemu nie daje ten świat, jaki na co dzień widać na bilbordach, reklamach czy w programie „Jaka to melodia?”. Marzy mi się, żeby kiedyś zrobili program z marszami żałobnymi. Oni w tych srebrnych frakach i memento Mori. Przeraża mnie świat bez śmierci, właśnie dlatego, że coś omija, wypluwa. Kiedyś natrafiłam w necie na stronę piosenkarza, który umarł, a tam były jeszcze daty koncertów. Piksel żyje dłużej niż człowiek, fakt internetowy odkleja się od duszy. Czy już wiadomo, co będzie się robić z profilami zmarłych ludzi na facebooku? To będzie duży problem za parę lat, kiedy pokolenia używające internetu zaczną wymierać. Taki przykład, na pewno to jakoś rozwiążą, ale jak, czy wystarczy ikonka świeczki na facebooku, albo ikonka z kciukiem w dół „nie lubię to?”

Początek jednego z twoich opowiadań odwołuje się do „Lśnienia” Kubricka. Całość tomu nieodparcie przypomina zaś atmosferę horroru „Dziwolągi” Toda Browninga, arcydzieła kina niemego. Nie uważasz, że dużo łatwiej znaleźć filmowe (lub szerzej – obrazowe) niż literackie odniesienia „Szczeniaków”? Uważasz, że filmowa adaptacja, któregoś z opowiadań byłaby możliwa?

Obrazowość, o której mówisz, tak, coś w tym chyba jest. „Szczeniaki” czasem chyba suną jak film albo sanki, bardziej są wizualne niż intelektualne. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś w literaturze intelektualna zabawa, gra dla samej gry mnie nuży, może dlatego, że pracuję naukowo z tekstami literackimi, filmowymi czy muzycznymi, tam im, a zwłaszcza literaturze robię różne zabiegi na stole operacyjnym. A w moich utworach tego po prostu nie ma, jakoś zniknęło i mam przekonanie, że wcale nie jest to tam potrzebne.

Kinu moja wyobraźnia też wiele zawdzięcza. W Collegium Civitas, gdzie mam zajęcia z pisania, ostatnio chciałam mówić o rytmie w tekście literackim, ale przyniosłam na zajęcia film Petera Weira i zrobiłam to na przykładzie analizy sceny z „Truman show”. W latach dziewięćdziesiątych leciał w telewizji taki cykl „Sto filmów na stulecie kina”. Jeden dzień Doktor Caligari, drugi dzień western z Clintem Eastwoodem, trzeciego dnia Fellini. Wszystko mi się podobało. Oprócz Bergmana. Ale Bergman zaczyna się podobać na drugim roku studiów, a ja wtedy miałam piętnaście lat. Pamiętam, że zaczęłam też wtedy popalać. Po każdym takim filmie szłam na dach rodzinnego domu, zapalałam papierosa i myślałam o filmie, który właśnie obejrzałam.

Możesz zdradzić, jakie masz plany na nadchodzący rok?

Moje plany – zaczęłam prace nad powieścią pt. „Luka”, której bohaterką jest młoda kobieta, a część akcji dzieje się w Polsce, część w Rosji, w czasach współczesnych.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane