Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Geny pamiętają, skąd się wywodzimy

Anna Kilian 18-03-2011, ostatnia aktualizacja 20-03-2011 15:51

O dzieleniu się sobą z innymi, dorastaniu w Ottawie, haitańskich korzeniach i paryskich sklepach vintage mówi kanadyjska artystka bluesowo-folkowa, która wystąpi w sobotę w Fabryce Trzciny. Koncert jest częścią Francophonic Festival.

*Melissa  Laveaux  zapowiada,  że zaśpiewa  dla swoich  warszawskich gości nowe piosenki
źródło: materiały prasowe
*Melissa Laveaux zapowiada, że zaśpiewa dla swoich warszawskich gości nowe piosenki

Więcej czasu spędza pani teraz w Paryżu czy w Kanadzie?

Melissa Laveaux: Kiedyś dzieliłam czas równo między oba miejsca. Teraz rzadko jeżdżę do Kanady, bo większość koncertów gram w Europie.

Między innymi w Warszawie, w styczniu, w Domu Polonii. Ten charytatywny koncert zorganizowała fundacja Polska – Haiti dla ofiar trzęsienia ziemi. Często angażuje się pani w takie przedsięwzięcia?

Nie tak często, jakbym chciała i mogła. Celebrytów stać na to, by pojechać na Haiti i spędzić tam pół roku, działając na miejscu w ramach programów pomocowych. Mnie nie. Muszę zarabiać, a zarabiam graniem koncertów.

Czy jednak była pani w Haiti po trzęsieniu ziemi?

Nie. Pojechałam tam tylko raz, mając 12 lat, na trzy tygodnie. Odwiedziłam na północy wyspy krewnych. Zapamiętałam Haiti jako piękne miejsce ze wspaniałą przyrodą. Choć urodziłam się i wychowałam w Kanadzie, zawsze uważałam się za Haitankę. Poczucie wspólnoty z muzyką, rytmem, smakami i zapachami... Wszystko tkwi w naszych genach, w DNA – pamięć miejsc, z których przyszliśmy, z których się wywodzimy.

Jak się pani czuła jako dziecko i nastolatka, dorastając w Ottawie?

Niby wszystko było w porządku, ale często dawano mi do zrozumienia, że jestem inna, że znajduję się poza grupą. To taki rasizm w białych rękawiczkach. Poza tym moja rodzina, która uciekła do Kanady przed dyktaturą Jeana „Papa Doca” Duvaliera w 1965 roku, miała inny system wartości niż Kanadyjczycy. Byłam bardziej pilnowana od rówieśników. A dzieci chcą być takie same, nie wyróżniać się.

Czy w pani rodzinnym domu słuchało się dużo muzyki?

Mój tata uwielbia muzykę, zawsze miał mnóstwo płyt. To on podarował mi pierwszą gitarę. Ale mamy nigdy to nie interesowało. Chciała, żebym została lekarką, miała zawód gwarantujący zabezpieczenie finansowe. Dopiero gdy przyjechała na mój koncert do Paryża, rozpłakała się i przyznała, że wybrałam dla siebie odpowiednie zajęcie. Naprawdę się wzruszyła.

Nie studiowała pani muzyki, ale etykę. Skąd taki wybór?

Zawsze chciałam robić coś dla ludzi. Marzyłam o tym, by zostać pracownikiem opieki społecznej. Etyka była dobrym wyborem, dała uniwersyteckie, naukowe zaplecze moich zainteresowań. Myślę, że bycie muzykiem i występowanie jest także pewnego rodzaju pracą na rzecz społeczeństwa. Zależy mi na tym, by coś z siebie dać, podzielić się sobą ze słuchaczami. Sprawić, by poczuli się lepiej.

Czy współpraca z artystami z Mali – Rokią Traore i duetem Amadou & Mariam, była inspirująca?

To było wielkie przeżycie. Uwielbiam Rokię, jej niesamowity głos i muzykę, jej charyzmę. Przebywanie zaś z Amadou i Mariam jest samo w sobie ogromną przyjemnością. To niezwykłe, jak bardzo okazują sobie miłość i czułość po tylu latach małżeństwa. Za kulisami ciągle się całują i przytulają, nie mogą bez siebie żyć. Ale największą inspiracją – obok Niny Simone – była dla mnie kreolska pieśniarka Martha Jean Claude. I oczywiście Eartha Kitt – swoją wersję jej piosenki „I Wanna Be Evil” zamieściłam na płycie „Camphor & Copper”.

Lubi pani podróżować. Najbardziej podobała się pani Japonia…

Nie mogę się nadziwić uprzejmości i profesjonalizmowi Japończyków. To przemili ludzie, zawsze uczynni i serdeczni. Bardzo im współczuję z powodu okropnej tragedii, która ich spotkała.

Projektuje pani swoje afisze, a także zajmuje się szyciem. Czy skorzystała już pani z maszyny do szycia, którą kupiła w ubiegłym roku?

Jeszcze nie! Wciąż szyję w rękach. Nauczyła mnie tego babcia, która, niestety, już nie widzi. Lubię kupować coś sobie w sklepach z odzieżą vintage i trochę przerabiać – zmieniam dekolt, dokonuję drobnych przeróbek. Ale nie kupuję tam ubrań z metkami Diora czy Chanel, bo ich numeracja kończy się na rozmiarze 34, a ja jestem dużą dziewczyną.

Czy w programie dzisiejszego koncertu znajdą się jakieś piosenki z przygotowywanej trzeciej płyty?

Tak, nie mogę się doczekać zagrania nowego materiału po trzech latach eksploatowania ciągle tego samego. Z przyjemnością zaśpiewam i zagram go dzisiaj – z trójką towarzyszących mi muzyków – przed warszawską publicznością.

* Koncert Melissy Laveaux – Fabryka Trzciny, ul. Otwocka 14, tel. 22 818 60 39 sobota, godz. 19 bilety: 65 – 75 zł

Życie Warszawy

Najczęściej czytane