Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Muzyk, Który kształcił się u tapicera

Jacek Cieślak 07-08-2017, ostatnia aktualizacja 07-08-2017 00:00

„Obywatel Jack" Nicka Hasteda to pierwsza biografia światowej gwiazdy: o muzyce, ale i spotkaniu z Janem Pawłem II, matce Polce, katolickiej rodzinie.

Jack White wśród aniołów.
źródło: materiały prasowe
Jack White wśród aniołów.
źródło: Rzeczpospolita
źródło: materiały prasowe

Która ze światowych gwiazd może mieć takie wspomnienia? „Wtedy Jan Paweł II wziął mnie w ramiona i przytulił. Byłem w szoku, nie oddałem uścisku, bo nie wiedziałem, czy wolno. To było niesamowicie intensywne przeżycie, zupełnie mnie zdezorientowało. I chociaż papież odezwał się do mamy po angielsku, dla mnie brzmiało to tak, jakby mówił po polsku".

Jack White, założyciel The White Stripes, Dead Weather, The Racounters, jedna z najoryginalniejszych postaci w światowej muzyce. Mama – Teresa, z domu Bandyk, jest córką krakowskiej emigrantki. Towarzyszyła Jackowi podczas jego pierwszego koncertu na gdyńskim Openerze, gdy syn zapragnął swoje 30. urodziny spędzić w Polsce. W domu Jackowi na urodziny śpiewano „Sto lat", które usłyszał również w Gdyni.

Rodzice pracowali w kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela w Detroit. To największa katolicka parafia w Ameryce Północnej. Ojciec Szkot był głównym administratorem archidiecezji, Teresa zaś – sekretarką kardynała Edmunda Szoki, syna polskich emigrantów, który został przewodniczącym papieskiej Komisji ds. Państwa Watykańskiego. To właśnie kardynał Szoka sprawił, że w 1987 roku Jan Paweł II przyjechał do Detroit i w katedrze pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu zatrzymał się przy Jacku. Mama powiedziała wtedy: „Na imię ma Jan", czyli tak samo jak papież. A gdy był już światową gwiazdą, w jego domu goście z muzycznej branży byli całkowicie zszokowani zdjęciem pokazującym, jak mały Jack ma głowę całkowicie ukrytą w szatach Jana Pawła.

Ojciec retro

Już sobie wyobrażam, jak fani pochodzący z krajów, gdzie Kościół nie kojarzy się najlepiej, czytają wyznanie Jacka: „Bardzo się cieszę, że wyniosłem z dzieciństwa wiarę w Boga". Zastrzegając otwartość i szacunek dla wszystkich wyznań, traktuje Jezusa jako wzorzec. Bóg jest dla niego kreatorem – najlepszym rzemieślnikiem i największym artystą.

– Możemy jedynie posłużyć się materiałami, które od Niego mamy i coś z nich zrobić. Nie da się zrobić czegoś z niczego – mówił. Dodał, że jego ulubionymi świętymi są Sebastian, patron wyobraźni, i Rita, patronka rzeczy niemożliwych.

White chodził do szkoły podstawowej pod wezwaniem Świętego Odkupiciela, gdzie uczyły go siostry z zakonu Służebnic Niepokalanego Serca Maryi. Służył do mszy jako ministrant. W tej roli można go oglądać w religijnym thrillerze „Różaniec morderstw", który rozgrywał się w jego szkole i parafialnym kościele, m.in. z udziałem Donalda Sutherlanda. Film stanowi pocztówkę z przeszłości Detroit. Liczba katolickich szkół średnich, idąca w latach 50. w setki, kiedy 80 procent mieszkańców deklarowało przynależność do Kościoła, w XXI wieku spadła do czterech. Proces ten dokonywał się na oczach Jacka, którego ojciec jako administrator zamykał i opróżniał kolejne szkoły i kościoły.

W Mexicantown białe rodziny znalazły się w mniejszości. Po wielkich rozruchach w 1967 roku, które tłumiło 5 tysięcy komandosów dowodzonych przez generała z doświadczeniem z wojny w Wietnamie, wedle Amerykanów miasto wyglądało jak Berlin w 1945 roku. Nastąpił exodus, kto mógł wyjeżdżał. W domu White'a mówiło się: – My nie wyjeżdżamy. Nie będziemy uciekać jak wszyscy. A tak wspominał czas, kiedy często dostawał lanie z powodu koloru skóry i upodobań: „W szkole opanowanej przez Meksykanów i czarnych, słuchało się tylko rapu i house'u, czego nie znosiłem".

To miało konsekwencje dla muzycznych wyborów, ale również rodzinne fascynacje sprawiły, że zamiast nowościami zainteresował się muzyczną tradycją amerykańskiej muzyki pop. Było tak również dlatego, że White, czyli John Anthony Gillis urodził w 1975 roku jako dziesiąte dziecko i siódmy syn niemal 50-letnich rodziców. Na tle rówieśników czuł jakby w jego domu obowiązywał model z lat 20. bądź 30. – była międzypokoleniowa przepaść. Z jednej strony dom pełen zabieganych ludzi zmuszał go do walki o przetrwanie i chwilę samotności. To była ciągła konkurencja o jedzenie, odganianie innych i wpychanie się na siłę. Z drugiej strony zawdzięczał rodzinie zamiłowanie do klasycznego rocka i bluesa, a trakże technologii retro. Ojciec budował zestawy głośnikowe, repererował radioodbiorniki, słuchał muzyki z płyt winylowych i magnetofonów szpulowych.

Nic dziwnego, że The White Stripes rozpoczęli karierę od wydania dwóch siedmiocalowych singli w 1998 roku, co było wtedy dziwactwem. Dziś płyty winylowe z logo firmy Jacka Third Man Records sprzedają się najlepiej na świecie. Przełomowy album „Elephant" nagrany został w londyńskim studio Toe Rag, gdzie w dobie cyfrowych nagrań, chlubą był kupiony od Abbey Road siedemnastolampowy stół mikserski REDD oraz ośmiośladowy magnetofon Studer, czyli „Rolls-Royce wśród magnetofonów szpulowych", na którym nagrywali The Rolling Stones w latach 60. Na okładce White napisał: „W trakcie tworzenia muzyki, nagrywania, miksowania oraz masteringu albumu nie używano żadnych komputerów".

W rozmowie z „Sonic" powiedział z emfazą kaznodziei: – Cyfrowe urządzenia nagrywające są wymysłem szatana. Wysysają ludzki talent, dając w zamian brzmienie przypominające bełkoczące roboty.

Czytając te prowokacyjne manifesty retro, warto wspomnieć bardziej osobiste wyznanie: – Wolałbym żyć w latach 20. lub 30. XX wieku, ale to oczywiście niemożliwe. (...) Ale interesuje mnie jedynie ponowne opowiedzenie muzycznej historii. Po prostu wierzę, że można jeszcze raz zaśpiewać „John the Revelator".

Tak nazywa się słynny gospel blues nagrany w 1930 roku przez Blind Willie Johnsona.

W rozmowie z przyjacielem i słynnym reżyserem Jimem Jarmuschem Jack dodał: – Jeśli podstępem doprowadzamy do tego, że 15-letnie dziewczyny śpiewają tekst utworu Sona House'a, to udało nam się dokonać czegoś naprawdę wielkiego.

House, podobnie jak White, miał być duchownym, ale wybrał muzykę i grał w Detroit. Stał się inspiracją m. in. dla Willie Johnsona i Muddy'ego Watersa.

Z kolei od braci White nauczył się gry na perkusji. Jego idolem stał się Gene Krupa, jazzowy mistrz o polskich korzeniach. Czternastoletni Jack o mało co nie podjął nauki w seminarium duchownym. Nie mógł się jednak pogodzić z porzuceniem dopiero co kupionego wzmacniacza. Z braćmi słuchał Deep Purple, Kiss, Stonesów. I Boba Dylana! W wywiadzie dla „Rolling Stone" wyznał: "Mam trzech ojców: biologicznego, Boga i Boba Dylana". Dylan był pierwszym wykonawcą, którego zobaczył na żywo, mając dziesięć lat. Kiedy Dylan po latach przyjechał do Detroit, zaprosił Jacka do swojej garderoby.

– Wykonujemy sobie ostatnio na próbach jedną z twoich piosenek – powiedział. A potem zagrali razem i uściskali się, rozpoczynając coś na kształt przyjaźni, jaką nikt z młodych artystów nie może się pochwalić.

Chyba żaden z dzisiejszych amerykańskich gwiazdorów nie ma takiego zaplecza intelektualnego jak White. Studiował filmoznawstwo, pisał dramaty, inspiruje się sztuką. Odkryciem i inspiracją na całe życie stało się arcydzieło Orsona Wellesa „Obywatel Kane" z 1941 roku. Główny bohater, który zgodnie z zasadą „od pucybuta do milionera" zbudował medialne imperium, a swoje skarby zgromadził w bajecznej kalifornijskiej siedzibie Xanadu, jest też postacią tragiczną – z tajemnicą i raną wyniesioną z dzieciństwa. Oglądając film, Jack myślał tak: „Zaraz, przecież to nie powinno mi się podobać, mam dopiero 15 lat. Jakim cudem stary film z 1940 roku aż tak na mnie działa?" – wspominał. Poza fabułą ważna była rola, jaką odegrał Orson Welles, producent, reżyser, wykonawca tytułowej roli, który wywalczył sobie w Hollywood niezależność, która dla White'a jest niezbywalną wartością. Czytał i chłonął wszystkie informacje na temat filmu Wellesa. Zadziwiał wykładowców swoją wiedzą. Do 2001 roku obejrzał arcydzieło 36 razy. Łącząc cechy Kane'a i Wellesa zdecydował się na los oryginała, odmieńca, który sam tworzy wszystko i nad wszystkim czuwa. Podobnie jak jego „trzeci ojciec", czyli Bob Dylan.

Styl

Warto zderzyć dwie wypowiedzi White'a. „Ciągle biję się z myślami na temat tego: co w obywatelu Kane'ie jest dobre, a co złe? Ponieważ jednak Orson Welles jest dla mnie idolem, wysoko cenię cały aspekt autorstwa". „Działamy w White Stripes jako dwuosobowy zespół, w którym większość piosenek wychodzi spod mojego pióra, więc pomysł, żeby produkował nas ktoś z zewnątrz, wydaje mi się zupełnie nietrafiony".

Po zachwycie nad filmem Wellesa, White zastanawiał się nad karierą filmowca. Zrezygnował. „W dużej grupie ludzi, którym trzeba wyłuszczyć swoją wizję, niezmiernie trudno jest zachować jej czystośc". Na wydanym w 2014 roku albumie „Lazaretto", w „Alone in My Home" śpiewał „Zbudowałem własny dom/ By pewność mieć, że/ Nikt nie dotknie mnie już, nie".

Z filmoznawstwa zrezygnował, bo irytowała go bierność, rówieśników. Nie miał też pieniędzy. Artystyczną uczelnią stał się... zakład tapicerski sąsiada Briana Muldoona. W fimie „Będzie głośno!" opowiadał: „Brian przyjeżdżał po mnie do szkoły, potem zabierałem się za zdzieranie obić z mebli, odrywałem materiał i wypełnienie ze starych krzeseł. Przyklejałem tkaninę na piankę. Mogłem tworzyć, robić coś namacalnego, bo to zajęcie fizyczne, a równocześnie fantazjować ile wlezie na temat tego, co jeszcze mógłbym robić".

Łatając i naprawiając tapicerkę, poznawał tajniki minimalistycznego projektowania oraz sztuki użytkowej, czyli designu takich grup, jak Bauhaus czy De Stijl.

Pewnie nie wszyscy fani wiedzą, jaki jest kontekst drugiego albumu The White Stripes, czyli właśnie „De Stijl". Tak nazywał się niskonakładowy magazyn grupy artystycznej, założonej w Holandii w 1917 roku. Tytuł oznacza „Styl". Jeden z członków grupy, Piet Mondrian, uważał malarstwo za „środek służący ewolucji ludzkości" i stosował tylko trzy kolory: czerwień, błękit i żółć. Domagał się „międzynarodowej jedności w sztuce, życiu i kulturze". White o ruchu De Stijl dowiedział się w zakładzie tapicerskim, ponieważ inny holenderski teoretyk, Rietveld, był z zawodu stolarzem. Największą sławę przyniosło mu czerwono-niebieskie krzesło, na którym nie da się usiedzieć. W 1924 roku Rietveld zaprojektował Dom Schrödera i umeblował go swoimi niewygodnymi krzesłami. Każdy dom White'a, każda płyta czy kostium też stawał się „totalnym dziełem sztuki", przemawiającym wyjątkowym zestawem kolorów.

Wszystko to, co robił, posiadało wyróżniający się design.

– Mój tapicerski biznes przypominał kreskówkę – mowił w wywiadzie dla „Rolling Stone". – Było mi obojętne, czy przyniesie jakieś zyski. Najbardziej cieszyły mnie chwile, gdy podjeżdżałem pod czyjś dom w moim żółto-czarnym stroju i wkraczałem do środka, dzierżąc żółtą podkładkę do pisania.

Nazwa White Stripes też ma swoje wizualne korzenie – nawiązuje do landrynek w biało-czerwone zawijasy. Ten zestaw kolorów widzieli fani na perkusji White Stripes oraz w kostiumach muzyków. Ale także w domu Jacka. W jednym z wywiadów podkreślał, że sugestywność biało-czerwonych barw podkreśla zarówno puszka Coca-­Coli, jak i nazistowska flaga. Ale kolory biało-czerwone mają też polski kontekst.

Hit Bonda

Jak pisze Nick Hasted wszystkie firmy, które założył Jack – tapicerska Third Man Upholstery, Third Man Studio i Third Man Records, są owocem przemyśleń z warsztatu Muldoona. Ale nie bez znaczenia jest najsłynniejsza rola Wellesa, czyli Harry Lime w filmie „Trzeci człowiek". Muldoon wolał jednak wersję żartobliwą. –Jack był trzecim gościem w naszej dzielnicy, który został tapicerem! – mówił.

Jak podkreśla autor biografii, White był w gruncie rzeczy sumiennym, doskonale przygotowanym do zawodu rzemieślnikiem, pielęgnującym twórcze ambicje, które przekształciły się w działalność artystyczną.

„Mój zakład tapicerski był na poły studiem rzeźbiarskim, na poły salą prób" – opisywał. Wkładał swoje wiersze do kanap, wyobrażając sobie dawną gildię szacownych tapicerów przekazujących w ten sposób tajne informacje. „Twój mebel jeszcze żyje", obiecywała jego wizytówka, ale zamieszczone na niej motto trzeba rozumieć szerzej: odzwierciedlało pragnienie wskrzeszenia przeszłości nie tylko mebli, ale i muzyki, w tym bluesa.

Sugestywność wzornictwa White Stripes miała ogromny wpływa na rozprapagowanie muzyki. Pierwszego dużego tournée po Nowej Zelandii nie byłoby, gdyby lokalny promotor nie zachwycił się okładką debiutanckiego albumu. Zwróciła ona uwagę również Johna Peela, legendarnego brytyjskiego prezentera radiowego

– Dobra okładka przyciąga wzrok – mówił. – Longplay wyglądał mi na płytę, która może mi przypaść do gustu, wyjąłem ją więc z okładki, posłuchałem i spodobała mi się. Zacząłem ją grać w moich audycjach". Jeśli White, podobnie jak Kane, ma głęboko skrywaną ranę, jest nią małżeństwo z Meg White, która towarzyszyła mu w duecie The White Stripes na perkusji. Gdy się poznali, uwielbiali sklepy z używanymi płytami, a Meg miała więcej albumów Dylana niż Jack.

Byli małżeństwem, ale White niczym Dylan zmistyfikował prywatną historię na użytek medialnego wizerynku. Meg miała odgrywać w zespole rolę starszej siostry Jacka.

– Historia z rzekomym rodzeństwem zaczęła się, gdy wystartowali – mówi jedna ze znajomych. – Wszyscy byliśmy tym nieźle zdezorientowani. Zastanawialiśmy się, dlaczego przedstawia ich jako zespół, w którym brat gra z siostrą? Czy wszystko z nim jest w porządku? Pokłócili się z Meg? Całe miasto wiedziało, że są małżeństwem.

– Kiedy masz do czynienia w zespole z bratem i siostrą, myślisz sobie: „O, to ciekawe!" – tłumaczył Jack w „Rolling Stone". – Bardziej wtedy zwracasz uwagę na muzykę niż na ich związek; nie zastanawiasz się, czy grając razem w zespole, próbują ocalić swoje małżeństwo. Tym bardziej, że się rozpadło.

Wtedy Jack twierdził, że wszystkie elementy składały się na starannie zaplanowaną akcję odwracania uwagi.

– Cała ta otoczka estetyczna i sposób, w jaki ją prezentowaliśmy, były elementem doskonałej strategii, dzięki której mogłem pograć bluesa – przyznał w rozmowie z „Total Guitar". – Dzięki temu ludzie nie zwracali uwagi na fakt, że byłem białym, urodzonym w latach 70. chłopakiem, który gra bluesa; bardziej interesowało ich, dlaczego ubieramy się w czarne, białe i czerwone ciuchy.

Nawet magazyn „Time" poświęcił uwagę „sprytnej grze w rodzeństwo, na którą dała się nabrać prasa".

Muzyczny świat oszalał na punkcie The White Stripes po premierze płyty „Elephant" z przebojem „Seven Nation Army". Śpiewają go fani niezależnego rocka, ale i kibice futbolowi. Pierwsi byli fani belgijskiego klubu piłkarskiego Club Brugge, którzy usłyszeli utwór w drodze na stadion San Siro, gdzie ich drużyna zmierzyła się z AC Milan w ramach rozgrywek Ligi Mistrzów w 2003 roku. Jak pisze Nick Hasted, śpiew pomógł belgijskim piłkarzom, skoro drużyna, w której zwycięstwo mało kto wierzył, wygrała mecz.

W 2006 roku włoscy piłkarze i ich kibice śpiewali utwór niezliczonym milionom widzów, zmierzając po zwycięstwo w mistrzostwo świata. Potem zaś zdobywcy piłkarze Alessandro Del Piero i Marco Materazzi odśpiewali przebój z White Stripes na koncercie w Mediolanie. Wykonał go nawet prezydent Włoch. Szlagier Jacka White'a był głównym muzycznym motywem zeszłorocznego Euro we Francji.

– Nie ma nic piękniejszego, niż to kiedy ludziom spodoba się jakaś melodia do tego stopnia, że trafia do kanonu muzyki ludowej – powiedział White. – Najpiękniejsze jest to, że większość ludzi nucących ten motyw nie ma zielonego pojęcia, skąd się wziął. Tak właśnie powstaje muzyka ludowa.

Album „Elephant" zdobył osiem statuetek Grammy. Totalna kreacja, jaką było The White Stripes, odniosła sukces. „Jack White mną wstrząsnął" – przyznał legendarny gitarzysta Jeff Beck. – Na pełnym gazie The White Stripes byli zupełnie jak Zeppelini. Styl gry Jacka został doceniony, gdy w filmie „Będzie głośno!" dostąpił zaszczytu wystąpienia u boku dwóch starszych gitarowych geniuszy – The Edge z U2 oraz Jimmego Page'a z Led Zeppelin właśnie. Posypały się lukratywne propozycje. Szlagier do filmu o Bondzie „Another Way to Die" nagrał z Alicią Keys. Został zaproszony do udziału w filmie dokumentalnym Martina Scorsese „Rolling Stones w blasku świateł", gdzie zagrał z najstarszym rockowym zespołem świata. A na planie „Wzgórz nadziei" wdał się w romans z Renee Zellwegger, który sprawił, że małżeństwo z Meg przeszło do przeszłości. Podobnie było z drugim związkiem z modelką Karen Elson, którą poznał na planie teledysku.

Ale skala kreacji jest coraz większa. Firma płytowa Jacka adaptuje stary slogan Third Man Upholstery – „Twój mebel jeszcze żyje" – do nowych okoliczności. Third Man Records głosi hasło „Twój gramofon jeszcze żyje". O lokalizacji firmy zadecydowała bliskość największej działającej tłoczni płyt winylowych w USA – United Record Pressing, gdzie wyprodukowano pierwsze single The White Stripes. W salonie biurowca Jacka znajduje się szafa grająca, odtwarzająca teledyski do piosenek z szesnastomilimetrowej taśmy filmowej oraz pochodzące z lat 40. automatyczne studio nagraniowe marki Voice-O-Graph, zapraszające historycznym sloganem reklamowym z epoki: „Wejdź! Nagraj swój głos! Usłysz go! Odsłuchaj. Odsłuchaj jeszcze raz! Na każdym gramofonie. Wyślij! Gdziekolwiek chcesz". Tak jak w filmie z Richardem Attenborough „Skała w Brighton".

Ważnym elementem wystroju są czarno-białe zdjęcia bluesmanów Sona House'a i Slick Ricka. Do kolekcji Jack dołączył kontrakt z Document Records, która wydała pierwsze bluesowe albumy, jakie kupił na płytach winylowych – Charleya Pattona i Blind Willie'go McTella. Skarbiec firmy otwierany jest za pomocą biometrycznego skanera, do którego Jack musi przyłożyć swój kciuk. Są tam wszystkie taśmy matki z nagraniami muzyka.

Nie ma wątpliwości, że siedziba Third Man Records w Nashville przypomina nowe Xanadu, a dynamikę kariery White'a wyraża fakt, że White stał się ikoną Detroit. W filmie „Tylko kochankowie przeżyją" z 2014 roku nakręconym przez zaprzyjaźnionego z White'em Jima Jarmuscha, jeden z wampirów zamiast pojechać do muzeum słynnej soulowej wytwórni Motown, wskazując na budynek w dzielnicy Mexicantown, mówi: „Oto dom Jacka White'a. Tutaj się wychował". „Och, ubóstwiam Jacka White'a" – wzdycha rozmówczyni wampira.

Oby tylko obywatel White był szczęśliwszy niż obywatel Kane.  —Jacek Cieślak

Plus Minus

Najczęściej czytane