Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Nasze dzieci z nienaszej części miasta

ar, Natalia Bet 18-12-2007, ostatnia aktualizacja 18-12-2007 20:19

  Przychodzi tu rodzeństwo. Miłe dzieciaki. Ich dzień w przedszkolu zaczyna się od mycia. Może to jest ta jedyna chwila, gdy ktoś im mówi, że człowiek musi się myć? Mają wszy. Inne maluchy też do najczystszych nie należą. Dzieci z miniprzedszkola. Dzieci Pragi.

Fot. Sz.Ł.
źródło: Nieznane
Fot. Sz.Ł.

Na Pradze-Północ działa 14 przedszkoli. Ale większość maluchów mieszkających po prawej stronie Wisły jest „skazana” na opiekę rodziców, bo nie stać ich na opłacenie pobytu dziecka w przedszkolu. To właśnie z myślą o nich powstało miniprzedszkole Radosne Maluchy. Dziedziczona bezradność

Dzieci przychodzą trzy razy w tygodniu na trzy godziny. Zawsze o godz. 10 jest śniadanie. Widać, że są głodne. Zazwyczaj jest to ich pierwszy posiłek. Potem uczą się podstawowych pojęć: nazw owoców, literek, liczb. Dzieci często przychodzą brudne. Wśród przedszkolaków jest rodzeństwo, z którym opiekunki zaczynają dzień od mycia. Problemem są wszy.

W przedszkolu uczą się, że dorośli mają dla nich czas. Że należy ustępować. Że jeśli coś się nie podoba, to trzeba o tym mówić, a nie krzyczeć. – Kiedyś dzieci przygarniały do siebie zabawki. Tworzyły z nich mur. Po to, by nikt do nich nie podszedł. Teraz potrafią bawić się razem – mówi Hanka Bielak, wiceprezes Ośrodka Terapii Środowiskowej SPOZA i twórca miniprzedszkola. – Ale cały czas są jeszcze wylęknione. To dlatego, że nigdzie poza domem nie bywają. Ich rodzice po prostu nie mają nawyku, by raz na jakiś czas wyjść z dzieckiem do parku.

Do przedszkola chodzą dzieci z różnych rodzin. Przychodzą po nie młode, samotne mamy, bezrobotni. Najczęściej wegetują w niespotykanej biedzie (jest 12-osobowa rodzina mieszkająca na 38 metrach). Na pierwszych zajęciach na pytanie terapeutów, dlaczego państwo nie bawią się ze swoim dzieckiem, wszyscy rodzice odpowiedzieli, że nie mają czasu. Nawet bezrobotni. W ich wyobraźni pranie, sprzątanie, robienie zakupów i gotowanie jest czymś, co zajmuje cały dzień.

– To efekt ich własnych doświadczeń rodzinnych. Chaosu, który panował w ich domach. Jak się wróci do doświadczeń z najmłodszych lat, to jest jeden wielki dramat. Są potwornie zaniedbani emocjonalnie – mówi psycholog Natalia Gutowska. – Nie potrafią powiedzieć nic dobrego o swoim dziecku. – Po prostu mają się cicho bawić. Trzyletni maluch to nie jest dla nich osoba, która coś czuje, ma swoje potrzeby, jest tylko przedmiotem, który sprawia problem – opisuje jeden z psychologów.

Co ciekawe, dorośli żyją w nierealnym świecie. – Przekonałam się o tym na wycieczce. Byliśmy w gospodarstwie agroturystycznym. Jedno z małżeństw, ludzie niemający grosza na jedzenie i podstawowe opłaty, nagle zapytało gospodarza, ile kosztowałyby wczasy dla całej ich rodziny. Przeżyłam szok. Przecież musieli wiedzieć, że to nierealne. Że nie stać ich na wczasy dla siedmioosobowej rodziny – mówi Hanka Bielak. Potem zaczęłam się zastanawiać, dlaczego więc to pytanie padło. I doszłam do wniosku, że przez tę chwilę chcieli być taką samą rodziną jak inne. Choćby w marzeniach...Nie ryba, tylko wędka

Czy można jakoś im pomóc? – Zmienić cały system opieki społecznej. Zamiast dawać rodzicom pieniądze na jedzenie, należy organizować nieodpłatne warsztaty. Takie, na których nauczą się zawodu na miarę swojego wykształcenia – uważa Hanka Bielak. – Potem należałoby znaleźć im zajęcie. Dziś pomoc społeczna organizuje im warsztaty, a później puszcza na głęboką wodę. I to nic nie daje – tłumaczy Bielak. – Ci ludzie przecież boją się urzędów. Wypracowali sobie taki mechanizm, że jeżeli czegoś nie są w stanie pojąć, załatwić, to w ramach reakcji obronnej wywołują awanturę. Robią to ze strachu, a nie dlatego, że są złymi ludźmi. Na tym się nie dorobią

Praskie przedszkole działa od września. Jest w nim zimno, bo stare okna (placówka mieści się w odrapanej kamienicy przy ul. Targowej) trzymają się tylko na zawiasach. Ale jego gospodarze nie narzekają. – Jak weszłam tutaj po raz pierwszy, zobaczyłam martwe gołębie leżące w odchodach. Nie było prądu. Przy świecach malowane były ściany. Pomieszczenia remontowaliśmy własnym sumptem. Bo fundacja nie dostała dofinansowania. W miniprzedszkolu opieką otoczone są nie tylko dzieci, ale też rodzice. – Raz w tygodniu pracujemy nad tym, aby zobaczyli, że mają wpływ na rozwój dzieci – tłumaczy Jolanta Ziemienowicz.

Zajęcia to tylko fragment terapii. Cały zespół wie, że po skończeniu spotkania nikt nie może uciec od razu do domu. Wtedy jest przecież czas na odkurzanie i sprzątanie pomieszczeń. Bo żeby ktoś mógł tu za darmo wziąć udział w zajęciach, pracownik musi napisać wniosek, zgromadzić dokumentację itd. Coś więc się należy. Praca jest zapłatą. Bo terapeuci nie mogą liczyć nawet na średni zarobek. Otrzymują pieniądze za przepracowaną godzinę. Na rękę: 25 złotych i 60 groszy. Takie godziny w tygodniu są cztery. Ostatnio popsuło się im ksero. Zespół złożył się na jego naprawę.

Aby nadal opiekować się dziećmi, terapeuci złożyli wniosek w stołecznym Biurze Edukacji. Chcą kontynuować projekt też w 2008 roku. Wyniki zostaną ogłoszone w lutym. W tym czasie zespół zdecydował, że będzie pracował za darmo. Jeżeli ktoś chce się poczuć Świętym Mikołajem, może pomóc fundacji w zapłaceniu długu za gaz (ok. dwóch tys. zł). W miniprzedszkolu przydałby się też robot kuchenny. Tylko po to, by dzieciom można było przygotować zupę.

__Archiwum__

Najczęściej czytane