Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Lepiej nie denerwować Pana Boga

Janusz Pindera 05-08-2008, ostatnia aktualizacja 05-08-2008 12:45

Leszek Blanik, mistrz świata w skoku o ryzyku w gimnastyce, śląskich rodzinnych korzeniach i szansach na medal w Pekinie.

źródło: AFP

Rz: Mówi pan o sobie, że jest Ślązakiem, a na pytanie, co jest w życiu najważniejsze, odpowiada niezmiennie – rodzina, wiara, Kościół. Taki z pana rzetelny, prawy śląski chłop?

Leszek Blanik: Jeśli daję komuś słowo, muszę go dotrzymać. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Jestem dumny z faktu, że urodziłem się Ślązakiem, więc to podkreślam. Kiedy jadę do Radlina spotkać się z rodzicami i przyjaciółmi, mówię po śląsku.

Kuchnię też preferuje pan śląską?

Tych smaków się nie zapomina, tak samo jak atmosfery dzieciństwa. W Radlinie wszystko było zawsze związane z kopalnią, Kościołem i sportem. W moim domu na niedzielne śniadanie jadło się frankfurterki, a później szło do kościoła, na obiad była najpierw nudel zupa, a potem kurczak z kluskami i oczywiście modra kapusta. Sport wyzierał tu z każdego kąta. W sobotę po treningu gimnastycznym biegłem na siatkówkę, która wtedy stała całkiem dobrze. W niedzielę, przygotowując się do obiadu, oglądaliśmy z bratem Formułę 1, najpierw w polskiej telewizji, a później w niemieckiej. Kiedy kończyła się Formuła, zaczynał się żużel. Najczęściej słuchaliśmy relacji w radiu. Ja w Radlinie tak przesiąkłem sportem, że bez niego nie potrafię żyć. Nie chodzi tu tylko o gimnastykę. Jestem kibicem z krwi i kości, bywam na meczach, oglądam je w telewizji, śledzę, co pisze prasa. Moją wielką miłością jest żużel, nie boję się tego słowa. W dzieciństwie, gdy ze starszym o pięć lat bratem godzinami rozgrywałem żużlowe mecze na stoliku, zawsze miałem w swoim składzie Zenona Plecha, a on Edwarda Jancarza. Teraz Plecha znam osobiście, po igrzyskach będzie mnie uczył żużlowej jazdy.

Od lat towarzyszy panu ten sam trener, Ukrainiec Andrzej Lewit. Nigdy nie chciał pan trenować z kimś innym?

To znakomity trener i wspaniały człowiek. Spotkaliśmy się 12 lat temu i nic nie wskazuje, żebyśmy mieli się rozstać. Po prostu razem się starzejemy. Kilka lat temu jeden ze wspaniałych gimnastyków rumuńskich podszedł do mnie i powiedział: – Zazdroszczę ci, że masz kogoś takiego obok siebie. My możemy tylko o tym marzyć.

Kto będzie pana najgroźniejszym rywalem w walce o olimpijski medal w Pekinie?

Minimum dziesięciu, 15 zawodników, którzy kandydują do zwycięstwa. Na razie w tym gronie nie widzę Chińczyków. I prawdę mówiąc, nie wiem, czy się pochowali i zaatakują na igrzyskach, czy – co bardziej prawdopodobne – odpuścili tę konkurencję, co przewidywałem już wiele lat temu. Ale jeśli nie odpuszczą, to będą bardzo groźni. Chińczycy tak jak Rumuni zawsze należą do faworytów. I nie ma większego znaczenia, który z nich startuje. To najwyższa światowa klasa, nawet jak zabraknie Li Xiao Penga czy Mariana Dragulescu. Mam jednak świadomość, że tak naprawdę to ja będę swoim najtrudniejszym przeciwnikiem. Jeśli wygram ten pojedynek, będzie dobrze, a może i bardzo dobrze. Problem w tym, że nawet minimalny błąd niweczy czteroletni wysiłek.

Li Xiao Peng i Dragulescu to gwiazdorzy gimnastyki. Może się zdarzyć, że zabraknie ich w pana koronnej konkurencji?

Z Li Pengiem rozmawiałem w marcu w Cottbus. Jeszcze nie wiedział, czy wystartuje, dwa lata nie skakał przecież na wielkich zawodach. Dragulescu w tym czasie rehabilitował w USA swój kręgosłup, który uszkodził podczas ćwiczeń wolnych.

To przecież znacznie bezpieczniejsze niż skok przez konia...

Program wolny Rumuna jest wyjątkowo skomplikowany i naprawdę niebezpieczny. Kiedy spada z dużej wysokości na barki i głowę bez pomocy rąk, może zdarzyć się wszystko. I raz spadł na głowę, na szczęście nie złamał kręgosłupa, tylko go nadwerężył.

Które przyrządy są najbardziej niebezpieczne?

Drążek i skok przez konia. Moja żona nie patrzy, gdy skaczę. Odwraca głowę.

Widział pan ofiary takich skoków?

Niestety, tak. Niemiec Rony Ziesmer od czterech lat jeździ na wózku. Przed igrzyskami w Atenach wykonywał mój skok – blanika – i złamał kręgosłup. Kiedy go zobaczyłem w Berlinie podczas akcji charytatywnej, gdy zbieraliśmy pieniądze na jego operację i rehabilitację, długo nie mogłem skakać. Wciąż miałem go przed oczami.

Mimo to próbował pan wzbogacić jeden ze swoich skoków o jeszcze trudniejszy element. Pokaże pan to na igrzyskach?

Nie. Ryzyko byłoby zbyt duże. Lepiej nie denerwować Pana Boga. To jest już skok na granicy ludzkich możliwości, wykonując go, można się zabić.

Jaki jest ten skok?

To taki nieco zmodyfikowany blanik. Ląduję nie tyłem do przyrządu, tylko przodem.

A to oznacza, że do dwóch i pół salta w przód w pozycji łamanej wykonałbym jeszcze pół obrotu wokół własnej osi. Nie ukrywam, że można spaść na głowę.

Nie czuje pan strachu?

Przychodzi taka chwila, że zaczynasz się bać. Mnie taki lęk dopadł, kiedy miałem 28 lat. Jakoś ten trudny okres przeszedłem, ale takie stany wracają.

Który z pana skoków jest trudniejszy?

Chyba jednak blanik, skok zapisany pod numerem 322 przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną. Po przepisowym 25-metrowym rozbiegu odbijam się z odskoczni, następnie wykonuję naskok na konia i po odbiciu z ramion dwa i pół salta w przód w pozycji łamanej. Tak to się fachowo nazywa. Ląduję twarzą do przodu. W tym drugim jest przerzut bokiem, dwa i pół salta w tył i lądowanie twarzą do przyrządu. To ryzykowny zestaw, ale jeśli wykonam go czysto – opłacalny. Myślę, że to zestaw na medal, ale nie można popełnić błędu.

Nie boi się pan, że sędziowie tu i tam trochę panu odejmą, by inni łatwiej wskoczyli na podium?

Nie myślę o tym. Gimnastyka zawsze podlegała sędziowskiej ocenie, zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Nie mogę tylko dać szansy sędziom, by się do czegoś przyczepili.

Pekin jest miastem zanieczyszczonym, wisi nad nim gęsty smog, a pan jest uczulony na tysiąc rzeczy. Psią sierść, kocią, trawę...

Najbardziej na świeżo skoszoną trawę. Walczę z tym problemem od lat. Teraz mam już odpowiedni certyfikat, który pozwoli mi skorzystać w razie potrzeby z leków zawierających niedozwolone środki.

Jakie są objawy takiego uczulenia?

Nieżyt nosa, zatkane uszy, łzawienie oczu i problemy z oddychaniem. Na początku rozgrzewki oddech jest niepełny, problem znika dopiero po kilkunastu minutach. Na szczęście wiem, jak sobie z tym radzić.

Myśli pan jeszcze czasami o Atenach, o straconej wielkiej szansie, o bezdusznym regulaminie, który nie pozwolił panu tam pojechać i wygrać?

To już przeszłość. Nie tylko bardzo bolesna, trudna do zaakceptowania, ale też ucząca pokory. Zawsze powtarzałem, że była w tym i moja wina. Regulamin był chory, to fakt, ale czytelny. Mówił wyraźnie: jeśli nie możesz liczyć na drużynę, która pomoże ci zdobyć prawo startu na igrzyskach, musisz walczyć o awans sam. Regulamin preferował wtedy wieloboistów. I zawaliłem sprawę podczas mistrzostw świata w Kalifornii. Najpierw miałem upadek na koniu z łękami, później przytrafiły się dziecinne błędy na poręczach. Sam sobie wykopałem rów, którego później już nie zdołałem przeskoczyć. Do awansu zabrakło mi 0,3 punktu. Mogłem tylko czekać na dziką kartę i dobrą wolę organizatorów.

Czekał pan do końca, ale dziką kartę przyznano komu innemu. Były łzy?

Były. Wcześniej była jednak nadzieja, która kurczyła się szybciej niż marzenia o medalu w Atenach. Później został tylko żal do całego świata. Na szczęście ten stan nie trwał długo. Złość szybko przerodziła się w chęć rewanżu i udowodnienia, że jednak potrafię. Nabrałem też do wielu rzeczy dystansu, zrozumiałem, że nie na wszystko mamy wpływ i trzeba nauczyć się z tym żyć.

Gdyby nie wygrał pan ubiegłorocznych mistrzostw świata w Stuttgarcie, zabrakłoby pana też w Pekinie?

Z pewnością. Tym razem regulamin był jeszcze bardziej bezlitosny.

Jak się wygrywa z nożem na gardle?

Byłem w dobrej formie, naprawdę niewiele zabrakło, bym uzyskał olimpijski awans z wieloboju. Miałem już tytuł wicemistrza świata wywalczony dwa lata wcześniej w Melbourne, więc czułem, że w Stuttgarcie jest szansa. Poziom skoku był niesamowity. Właściwie nie pamiętam lepszego konkursu. Wszyscy skakali pięknie, oceny były wysokie. Przed startem wiedziałem, że nie ma sensu kalkulować, bo to nic nie da. Poszedłem więc na całość, bez kunktatorstwa, i wygrałem. Zdobyłem pierwszy złoty medal mistrzostw świata w historii polskiej męskiej gimnastyki. Myślę, że tak naprawdę nikt na to nie liczył.

Trema w takich sytuacjach jest panu obca?

Towarzyszy zawsze, próbuje nadgryzać, ale nie paraliżuje. Nauczyłem się już, jak należy, przed nią bronić. Jeśli jestem odpowiednio przygotowany, czuję się pewnie i skupiam się tylko na walce. Jeśli nie odpędzisz takich myśli od siebie, to już przegrałeś. Umiejętność maksymalnej koncentracji jest nieodzowna.

Mówi pan, że kończy karierę rok po igrzyskach. Start w Pekinie będzie więc ostatnią próbą sięgnięcia po olimpijskie złoto. Presja będzie wyjątkowa. Nie ugnie się pan pod jej ciężarem?

Dla mnie ten start to prezent. Piękny prezent, który daje szansę zdobycia czegoś wspaniałego. I tak to traktuję.

W tym roku znów nie miał pan sobie równych, wygrywając mistrzostwa Europy...

To jeszcze o niczym nie świadczy. W Lozannie startowaliśmy na innym sprzęcie, bardziej sprężystym, dającym większe szanse tym minimalnie słabszym. W Pekinie koń, a właściwie stół, będzie twardy, bardziej wymagający dla gimnastyków. Należy być przygotowanym na ostrzejszą selekcję.

Ile lat uprawia pan już gimnastykę?

22 lata. Szmat czasu. Miałem dziewięć lat, gdy pojawiłem się w klubie w Radlinie. Ojciec, były bokser i piłkarz Górnika Radlin, później kierownik drużyny bokserskiej Górnika Pszów, dziś prezes sekcji gimnastycznej w tym mieście, gdy zobaczył, jak skaczę bez żadnego przygotowania salto na tapczanie, następnego dnia zaprowadził mnie do klubu.

W Radlinie wciąż żywe były olimpijskie tradycje związane z braćmi Kubicami, medalistami mistrzostw świata i Europy. Początkowo nie chcieli mnie tam przyjąć, bo tak późno nikt gimnastyki nie zaczyna, ale dali się przekonać.

Ojciec będzie z panem w Pekinie?

Jeździ tylko na zawody w Polsce. Długie wyprawy i nerwowe zawody to dla niego zbyt duży stres.

Wciąż się go pan radzi w trudnych kwestiach?

Nic się nie zmieniło. Dzięki niemu to wszystko osiągnąłem. Gdy zdobyłem brązowy medal w Sydney, powiedziałem mu to wprost, dzwoniąc do Radlina. Rozpłakał się. Kiedy informowałem go, że nie jadę do Aten, to mnie płynęły łzy. Do końca życia będę pamiętał to, co mi zawsze w dzieciństwie powtarzał: jeśli już coś robisz, to rób dobrze i do końca.

Czego się pan dorobił na tym skakaniu?

Mam z żoną ładne mieszkanie w Gdańsku, dwa samochody, żyjemy godnie. Ważniejsze chyba jednak jest to, czy się spełniłem. I tu rachunek jest wyjątkowo korzystny. Powiem więcej, prześcignąłem swoje marzenia, osiągnąłem więcej, niż sądziłem. A przecież nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.

Wie pan już, co będzie za metą, zostanie pan na uczelni, zrobi doktorat?

Chciałbym zostać bliżej gimnastyki, ale tej na najwyższym poziomie. Ale jeśli nie będzie odpowiedniej infrastruktury, to nie będzie miało sensu.

rozmawiał w Gdańsku Janusz Pindera

Sylwetka

LESZEK BLANIK

Urodzony 1 marca 1977 r. w Wodzisławiu Śląskim. Najlepszy polski gimnastyk w historii. Żonaty (Magda), ma syna (Artur, trzy lata). Brązowy medalista igrzysk w Sydney (2000), mistrz świata ze Stuttgartu (2007), mistrz Europy z Lozanny (2008). Dwukrotny wicemistrz świata (2002 i 2005), srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy (1998 i 2004). Wielokrotny zwycięzca zawodów o Puchar Świata. Czwarty w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego polskiego sportowca 2007 roku. Pracownik naukowy AWFiS Gdańsk.

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane