Manuskrypt Dostrzeżeń Meteorologicznych, czyli straszny mróz
Wczoraj, idąc do redakcji, zmarzłem jak nieboskie stworzenie. Było około minus 20 stopni. Tymczasem nasi przodkowie musieli znosić większe mrozy. Z dawnych notatek wynika, że w 1799 r. słupek rtęci spadł poniżej 33 stopni. Ciarki przechodzą po grzbiecie
Najniższe notowane temperatury przed dwoma stuleciami to 28 lutego 1785 r. –24 i pół stopnia na skali Reaumura. Po przeliczeniu wychodzi –30,6 stopnia Celsjusza, a we wspomnianym 1799 r. –26,5 Reaumura. Dziś powątpiewa się w rzetelność ówczesnych odczytów, szczególnie dlatego, że w roku 1785 punkt mierzenia temperatury znajdował się na wieży Zamku Królewskiego, wystawionej koło sali balowej, a więc na sporej wysokości nad poziomem gruntu. Tak przy okazji – wieży tej nie odtworzono podczas ostatniej odbudowy.
Najniższa, badana według obecnych kryteriów, temperatura w mieście zanotowana została nie tak dawno, bo 8 stycznia 1987 r. Wynosiła minus 30,7 stopnia Celsjusza. Pamiętam, że wyjść z domu się nie chciało, a aura punktowała najmniejsze nieszczelności w ramach okiennych, z których wiało jak z bieguna północnego.
Szereg srogich zim
Pierwsze, w miarę regularne obserwacje meteorologiczne czyniono w stolicy na rok przed potopem szwedzkim, to jest w 1654 r. Zajmowali się tym jezuici na terenie swego staromiejskiego klasztoru. O ile mi wiadomo, trwało to dwa lata, ale nie odnaleziono żadnych notatek z tamtych czasów.
Bardziej regularne działania rozpoczęły się na dwie dekady przed końcem wieku XVIII i były coraz bardziej precyzyjne. Ich wyniki znalazły się na kartach Manuskryptu Dostrzeżeń Meteorologicznych, który po wielu latach pozwolił na uszeregowanie zim pod względem srogości. I tak, ta z roku 1799 należała do grona dziesięciu najzimniejszych w historii miasta. Oczywiście mówimy o czasach, w jakich prowadzono badania.
Następna zima z tej listy trafiła się na początku 1830 r.
12 lutego „Gazeta Korrespondenta Warszawskiego i Zagranicznego" napisała: „Przed tygodniem na drodze prowadzącey od Warszawy do Woli, znaleziono kilkoro ludzi zupełnie zamarzłych". To musiała być rzeczywiście straszna zima, bo ta sama gazeta poinformowała po kilku dniach: „W okolicach Warszawy i to w odległości mil kilku wszystkie prawie drogi do przebycia są jaknaygorsze. Porozwiewane śniegi wskazuią lód, pola, ziemię albo niezmierne zaspy. Rzadko kto iedzie saniami. Kołowa droga więcey iest używana".
Ciekawe, że w następnych dekadach gazety nie doniosły o jakiś straszliwych przypadkach zabicia ludzi przez mrozy. Na przykład w roku 1851 odnotowano, że zmarła tylko jedna osoba. To był chyba jakiś spokojny rok, bo kronika policyjna doniosła też o jednym przypadku zagryzienia człowieka przez psa, jednym utonięciu w studni i jednym zadeptaniu przez konia.
Litość reglamentowana
Nadszedł straszny rok 1871. Był rzeczywiście zły, bo trwała właśnie wielka wojna francusko-pruska. Życie ludzkie w zachodniej Europie miano za nic, a tu jeszcze mrozy. To była kolejna z tych dziesięciu najstraszliwszych zim. Doszło do tego, że z początkiem roku magistrat Warszawy zdecydował się na darmowe rozdawnictwo gorącej herbaty w gmachu ratusza. Ludzie spali na jego schodach. Z analiz meteorologicznych wynika, że cała ta zima była, jak to dziś się fachowo określa, anormalnie chłodna.
Czternaście lat później darmowe zupy rozdawane były w fabrykach nie tylko własnym robotnikom, ale i bezdomnym.
I tu poczyniono zdumiewające obserwacje. Jak donosiła „Biesiada Literacka": „Filantropia płynąca z pobudek szlachetnych, była pomocą natychmiastową, nie rachującą się z następstwami (...) po kilku dniach z wdzięcznych stołowników byli brutale, dopominający się o więcej, nie wystarczał im już posiłek, ale żądali na komorne, na opał, na buty i na wódkę.
Żądania stawały się coraz natarczywsze, powoływać się zaczęto na obowiązek bogatego wobec biedaka. Przytem rozleniwienie ogarnęło tłumy darmo karmione, połowa z tych biedaków nie chciała iść do roboty, chociaż im się nastręczała: za najmniejszą posługę żądali opłaty dwa razy większej niż wówczas, kiedy nic od nikogo za darmo nie dostawali.
Taka to demoralizacya nie miałaby granicy, wybredzanie w jadle, które było smaczne i obfite, skończyło się na wymaganiach niebezpiecznych – obiady filantropijne skasować musiano".
Można powiedzieć, że niejako bokiem stwierdzono roszczeniowy charakter części społeczeństwa, niezbyt chętnej do jakiejkolwiek pracy. Echa tego pobrzmiewały podczas późniejszych rewolucji. Do takich to wniosków skłoniły naszych prapradziadów mrozy z roku 1885.
Bez szyb
Kolejne ekstremalnie niskie temperatury miały miejsce zimą 1940 r. Nieszczęścia szły wtedy w Warszawie parami. Nie dość, że przegraliśmy wojnę, nie dość, że podczas oblężenia zniszczono wiele domów, to jeszcze wybito wtedy mnóstwo szyb. A tu przyszła paskudnie deszczowa jesień, a po niej okropne śniegi. W wielu budynkach nie działało centralne ogrzewanie, bo brakowało koksu do pieców. I wtedy pojawiły się kozy. To były piecyki, które stawiano na podłodze, a szklarz wycinał w szybie dziurę na rurę, potem zaś uszczelniał ją gliną. W kozie palono wszystkim, co dało się spalić.
Kiedyś, dzieckiem będąc, widziałem na Żoliborzu w mieszkaniu z kaloryferami spory piec kaflowy podłączony do otworu wentylacyjnego. Okazało się, że to pamiątka z wojny. Właściciele lokalu mieli szczęście, gdyż udało im się na czas zdobyć piecyk z kaflami, trzymający ciepło, więc nie zamarzli. Palili w nim jeszcze przez wiele lat po wojnie.
Nie tak dawno
Potem przyszła komuna, która podobno w latach 50. i 60. kazała fałszować zapisy w mediach o niskich temperaturach, by nie trzeba było zamykać zakładów pracy. Coś było na rzeczy. Mieliśmy w domu dwa termometry z obu stron budynku, a ojciec klął na władze, bo u nas słupek rtęci stał niżej, niż to pisano w gazetach i podawało radio.
A teraz o dobrych stronach najwspanialszego podobno ustroju. Otóż na ulicach stawiano koksowniki, by ludzie mogli się ogrzać. Nie działały przedszkola oraz szkoły i pamiętam, jak było przyjemnie. A poza tym nie mieliśmy w stolicy bezdomnych, bo dziennikarze o nich nie pisali z powodu zakazu cenzury. Dopiero na początku epoki Gierka okazało się, że jednak są i nawet umierają z zimna. Chowali się więc w kanałach ciepłowniczych, na co odpowiednie służby przymykały oczy.
Potem przyszła zima stulecia. 30 grudnia 1978 r. wieczorem lał deszcz, ale następnego dnia w stolicy walił już śnieg, a temperatura gwałtownie spadała. Przed południem było około minus 20 stopni i większość samochodów zamarzła. Uważano, że akumulatory za słabe, jednak to socjalistyczne oleje nie nadawały się na takie warunki. Były za gęste. Także większość autobusów nie wyjechała na trasy, gdyż paliwo do diesli krzepło przy minus 15 stopniach Celsjusza.
A po latach mieliśmy wspomniany już 8 stycznia 1987 r., kiedy to słupek rtęci spadł do rekordowych minus 30,7 stopnia. Przyjemnie nie było. Prawie jak teraz.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.