Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Wielki jubileusz na zbyt małej scenie

Agnieszka Rataj 07-12-2008, ostatnia aktualizacja 08-12-2008 22:19

Nie zabrakło kwiatów, życzeń i tortu. Barbara Krafftówna rolą w „Oczach Brigitte Bardot” świętowała w piątek swoje 80. urodziny.

źródło: Życie Warszawy

Barbara Krafftówna bowiem wielką aktorką jest i basta. Nie potrzebuje nadętego medialnie jubileuszu, żeby to udowodnić. To kolejna aktorka, która obok Danuty Szaflarskiej przeżywa obecnie wielki powrót i pokazuje, że energii i klasy mogą jej pozazdrościć młodsze pokolenia aktorskie.

Brzydota i niedowierzanie

Dzięki swojej dyscyplinie i warsztatowi broni z wdziękiem bohaterki „Oczu Brigitte Bardot“ – Anastazji R. 103-letnia staruszka, która rusza w podróż marzeń do Francji, potrafi wygrać fortunę w black jacka, beztrosko wydać pieniądze na kolejny samochód i luksusowy hotel.

Problem jednak w tym, że tylko ją ogląda się z przyjemnością. Przez większość czasu obserwowaniu efektów pracy Macieja Kowalewskiego i Remigiusza Grzeli towarzyszy narastające niedowierzanie i zażenowanie.

Kolejna premiera w reżyserii dyrektora Teatru Na Woli pokazuje bowiem tylko jego kompletną bezradność w budowaniu przekonującego scenicznie materiału. Brak pomysłu na wykorzystanie przestrzeni sceny owocuje brzydką i niefunkcjonalną scenografią, w której chyba największym kuriozum jest drzewo liściaste, przebijające zbyt nisko zawieszony sufit.

Od czasów „Miss HIV” najwyraźniej utrwaliło się w Kowalewskim przekonanie, że we współczesnym przedstawieniu dobrze jest rozegrać monologi wewnętrzne bohaterów na telebimach, więc po raz kolejny używa ich i w tym spektaklu.

I kolejny raz ponosi artystyczną porażkę.

Zupełny brak ręki reżyserskiej widać też w roli pana Zbynia, taksówkarza wiozącego panią Anastazję na Lazurowe Wybrzeże. Marian Kociniak jako warszawski cwaniaczek stosuje po prostu bez umiaru cały swój wypróbowany przez lata zestaw min, gestów i grepsów, które zamiast stworzyć odpowiednie tło dla klasy Anastazji, irytują przewidywalnością.

Droga na skróty

Na scenie Teatru Na Woli za dużo wdzięczenia się do widza, za mało treści. Autorzy tego wieczoru myślowo idą drogą na skróty: jeśli zapraszamy Barbarę Krafftównę, musi ona zaśpiewać koniecznie piosenki z Kabaretu Starszych Panów, przecież to kochają widzowie. I dostajemy dwie piosenki w plastikowej aranżacji, która wywołałaby u Starszych Panów wysypkę.

Na tym nie kończą się wycieczki w przeszłość – na finał funduje się publiczności krótki montaż najbardziej znanych ról aktorki i w tym momencie konfuzja widza sięga szczytów.

Czy my tu mamy do czynienia ze wspominkowym benefisem, czy z odpowiednio rozreklamowaną prapremierą nowego polskiego tekstu? Oprócz wzruszenia w trakcie tego wieczoru, pojawia się więc niewesoła refleksja, że na Teatr Na Woli nie ma żadnego pomysłu. Pozyskanie wielkiej aktorki niewiele znaczy, jeśli nie ma dla niej równie wielkiego materiału.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane