Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Jeden dzień z życia bezrobotnego

Maciej Miłosz 27-06-2008, ostatnia aktualizacja 29-06-2008 21:35

W stolicy znalezienie legalnej pracy to żaden problem. Mimo to istnieją giełdy nielegalnej. Sprawdziłem jak się w Warszawie pracuje na „czarno”.

autor: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa

Sześćdziesiąt złotych za osiem godzin – rzuca młody mężczyzna, który podjechał na plac brudnym volkswagenem z rozklekotaną przyczepą. – Potrzebuję ludzi do kopania. Działka jest w okolicy Otwocka – wyjaśnia.

Stoimy przed komisariatem na Grochowskiej. Sami faceci, głównie po czterdziestce. Na niektórych twarzach widać trudy wczorajszych libacji – podkrążone, trochę szklane oczy. W rękach plastikowe reklamówki, czasem jakaś torba lub plecak. W środku ubrania na zmianę. Rzadko drugie śniadanie.

Jest już późno, minęła 9 rano – szanse na złapanie pracy kończą się po 10. Wtedy już nikt nie podjeżdża. Tego dnia jest to dopiero drugi „podjazd”, ale wiadomo poniedziałki zawsze są najgorsze. Mimo to na pracę za takie pieniądze nie ma chętnych. Choć wokół jest prawie 30 osób to nikt się nie rusza. Niektórzy są wręcz zbulwersowani taką ceną. – Za takie pieniądze to sam se pan kop – stwierdza cierpko wąsacz w czapeczce z daszkiem rodem z lat 80. Obowiązuje tu jasna zasada – za mniej niż 10 złotych na godzinę nie wolno pracować. Ten kto się wyłamie zostanie pobity. Zwyczajowo żąda się 12, albo nawet 15 złotych za godzinę. W zeszłym tygodniu rekordem było sześć godzin noszenia płyt z karton-gipsu za 165 złotych. Wyszło prawie 30 złotych za godzinę.

– No dobra, 80 – podwyższa stawkę zrezygnowany. – Ale ile będzie przerwy? – dopytuje się Marek, wysoki blondyn z przetłuszczonymi włosami, który stoi obok mnie. W takiej umowie wszystko musi być precyzyjnie ustalone: stawka, czas no i oczywiście zakres robót. – To co tak będziemy się liczyć co do minuty? To lepiej tu stać cały dzień i nic nie zarobić? – pyta właściciel volkswagena.

Kto szuka, ten...

Giełda pracy na Grochowskiej ma swoje nieformalne sektory. Pod komisariatem stoją ci, którzy faktycznie chcą pracować. Choć część jest już po porannym piwku, to nikt się nie słania. Mimo że stoi tu kilkadziesiąt osób to nigdy nie słychać dzwonka telefonu. Komórki posiadają tylko nieliczni. Ale do nich nie ma kto dzwonić.

Zdecydowanie gorzej jest przy wejściu do urzędu pracy, tuż pod monopolowym. W tym miejscu przypadkowi przechodnie mogą pomyśleć, że znajdują się w pobliżu świetnie prosperującej gorzelni. – Oni tu siedzą ze względów towarzyskich – opowiada nam jeden ze sprzedawców. – Tak naprawdę pracy nie chce znaleźć nikt – dodaje.

Jeszcze dalej, na rogu Majdańskiej i Grochowskiej stoją cudzoziemcy, głównie Czeczeńcy. – Kiedyś między Polakami, a obcokrajowcami dochodziło do konfliktów. Teraz wszystko jest unormowane i obie grupy starają się nie wchodzić sobie w paradę – opowiada Agnieszka Dykiel z urzędu pracy.

Ostatecznie dogadujemy się na 80 złotych za 8 godzin pracy. Koniec o godz. 18, w tym 20 minut przerwy. W sumie jest już godzina 9.40 – i tak nie wyjdziemy na tym najgorzej – do Otwocka trzeba przecież dojechać.

Pakujemy się do środka – obok mnie siada wysoki, siwy mężczyzna po 50. – Na początek pojedziemy do Marysina i załadujemy kilka płyt – oznajmia nasz nowy pracodawca.

Nikt się nie przedstawia, nikt o nic nie pyta. Do końca dnia nie poznam jego imienia. Wjeżdżamy na teren starej fabryki, wrzucamy na przyczepę kilka betonowych płyt i jedziemy dalej. Rozmowa się nie klei, kierowca pod nosem narzeka na korki. W końcu rzuca w naszą stronę zdawkowe „czy będzie padać?“. – Nie, nie. Padało gdzieś koło czwartej rano – odpowiada mój sąsiad. – To co pan już nie spał o tej porze? – A, przebudziłem się – odpowiada zmieszany.

Zaliczka na fajki

Ludzie, którzy szukają pracy na giełdzie nie należą do pracowników najlepiej wykwalifikowanych – czasem trafią się malarze, szpachlarze. Dobry murarz to tutaj ewenement. Często chcą się nająć jako zwykli pomocnicy. Nie można też powiedzieć żeby robota paliła im się w rękach. – Bywa tak, że oni chcą się po prostu dopić. Taki delikwent wypił dwa piwa, zabrakło mu na więcej to musi gdzieś dorobić. Idzie do pracy, pracuje dwie godziny i mówi, że chce zaliczki na papierosy. Potem zmierza do sklepu, kupuje fajki i piwo, a do roboty już nie wraca – narzeka Krzysztof, który z usług „giełdowiczów“ korzystał kilkanaście razy. – Ale ja zazwyczaj dobrze trafiam. Trzeba wybierać takich co nadają się do pracy, mniej przepitych, porządnie wyglądających. W którąś sobotę zatrudniłem człowieka, który nie dość że pracował w zawrotnym tempie to jeszcze opowiadał o tym jak mu się w weekendy nudzi w domu – wspomina.

Każdy kij ma dwa końce. W tym miejscu nie ma ani porządnych pracowników, ani porządnych pracodawców. Ci, którzy dobrze płacą mają robotników na stałe. Małe firmy i zwyczajni ludzie, którzy poszukują kogoś do posprzątania ogródka czy małego remontu zaglądają na Grochowską. – Im się nie opłaca legalnie pracować – podsumowuje Dykiel. – Dostają pieniądze i bony od pomocy społecznej. No i nawet jak nie pracują, a są u nas zarejestrowani to należy im się ubezpieczenie. Od lat walczymy o to by zmienić prawo, ale jak na razie bezskutecznie – wyjaśnia zrezygnowana.

– Ci ludzie chyba w szczególny sposób cenią sobie „wolność“. Nie są w stanie wziąć się jakoś w garść, nie potrafią się wpasować w tryby życia społecznego – tłumaczy dr Marta Danecka z Instytutu Studiów Politycznych PAN. – To że mamy umowę o pracę, że trzeba codziennie przyjść, wywiązywać się z obowiązków jest dla nich trudne. To jest przykre dla nas wszystkich że jest pokaźna grupa ludzi która tak naprawdę nas oszukuje i chyba się troszkę śmieje z tego, że my ciężko pracujemy – podsumowuje.

Łóżko za pięć złotych

Dojeżdżamy do Otwocka. Jest już prawie 11. Na początku zbieramy łopatami gruz z ziemi. – Dobrze jest, dwie godziny już minęły – cieszy się mężczyzna, z którym pracuję. Potem przerzucamy przedwojenne cegły, porządkujemy działkę. Po 14 robimy sobie przerwę. W trakcie rozmowy dowiaduję się, że człowiek który ze mną pracuje jest bezdomny. Mieszka w ośrodku na północ od Warszawy. Przyjechał do stolicy dorobić – chce sobie kupić samochód. „Jakiegoś rzęcha żebym mógł dojeżdżać”. A o czwartej rano nie spał, bo jechał nocnym na Kabaty. Jakoś trzeba przetrzymać noc. Dziś zarobił i będzie spał w noclegowni na Burakowskiej. Za pięć złotych dostanie łóżko z czystą pościelą. No i prysznic.

Bezdomnym jest od niespełna roku. Przez kilkanaście lat mieszkał z kobietą, ale nie był u niej zameldowany. Kiedy wprowadziła się jej córka, dla niego zabrakło miejsca.

Około godziny 17 spojrzenia na zegarek są coraz częstsze. Coraz bardziej nerwowe. – Zaczyna mnie męczyć wczorajszy kac – mówi mi po cichu.

Ostatnie minuty dłużą się niemiłosiernie. Na dodatek pracujemy aż do 18.30. Powrót rozklekotanym busem. Pracodawca odwozi nas do ulicy Marsa. Po drodze staje przy bankomacie. Wypłaca nam po 80 złotych i odjeżdża. Powoli idziemy na przystanek. – Jutro pojadę na giełdę do Piaseczna, tam łatwiej znaleźć pracę. Jedziesz ze mną? – pyta mnie. – Nie, jutro chyba sobie odpuszczę.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane