Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Murphy w trzech aktach

Przemek Dziubłowski 13-11-2008, ostatnia aktualizacja 14-11-2008 22:09

Roisin Murphy gościła w tym roku w Polsce trzy razy, ale każdy z jej kolejnych koncertów był niepowtarzalnym widowiskiem. Wczoraj znów zaskoczyła nieoczywistymi wcieleniami.

autor: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa
autor: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa
autor: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa

Roisin Murphy przetestowała akustykę Areny Ursynów. Z powodzeniem. Niemal wszyscy, przyzwyczajeni do blaszanego brzmienia Torwaru, z niedowierzaniem witali nieskazitelnie czysty głos Roisin, wyśpiewujący „When I’m think I over you, I’m overpowered”. Burza oklasków na samym początku należała się nie tylko artystce, ale i organizatorom – agencji Good Music, która po szybkim wyprzedaniu biletów w klubie Stodoła zdecydowała się na pionierski krok. Dzięki temu wiemy, że na Ursynowie mamy halę, która przy odpowiedniej oprawie z miejsca spotkań koszykarzy może przerodzić się w nienaganną salę koncertową.

Pozostaje mieć nadzieję, że postawią na nią także inni promotorzy. W każdym razie Good Music kolejny koncert – listopadowy występ The Roots – także zaplanowała w Arenie.

Wracając do Roisin. Na scenę wskoczyła w ekstrawaganckim stroju – czarnym futerku i zadziwiająco płaskim kapeluszu. Od początku była niczym substytut energetycznego napoju podanego w podwójnej dawce każdemu ze słuchaczy.

Po tytułowym „Overpowered” usłyszeliśmy idealnie odegrane kolejne dwa utwory z jej drugiej płyty „You know me better” i „Checkin’ On Me”. I na tym wszystko, co oczywiste, się skończyło. Bowiem po tej tanecznej, dyskotekowej petardzie Irlandka pokazała się w zupełnie innym wcieleniu. Bardziej kameralnym, akustycznym. Skupiając zespół blisko siebie, wytworzyła intymną atmosferę i zaskoczyła wszystkich nową, ascetyczną wersją jednej z jej najpiękniejszych piosenek „Tell Everybody” czy wręcz senną aranżacją „I Want You”. Jednak nikt nie ziewał, ale przecierał ze zdumienia oczy, bo już kolejne kompozycje – takie jak „Movie Star” czy „Dear Miami” – zostały przefiltrowane przez brzmienia rodem z angielskich klubów. Czego tam nie było: house’owe tętno, połamane rytmy garage, wybijające z nóg drum’n’bassy...

Czyste szaleństwo. To był akt trzeci i najdłuższy, bo trwający niemal do końca ponaddwugodzinnego koncertu, znakomitego pod każdym względem – od brzmienia, przez wizualizacje, po kreacje bohaterki wieczoru, które trudno zliczyć na palcach rąk (największe zdumienie wywołał sweter, z którego wyrastała głowa jelonka).

Publiczność wyklaskała i wytupała bisy. I tu znów niespodzianka – „Slave to Love” Bryana Ferry w wersji electro disco. A na koniec psychopatyczny rarytas z pierwszego solowego albumu byłej wokalistki Moloko – „Bang Bang” wyśpiewane przez salę, czyli „Ramalama”. Zachwycić po raz trzeci w roku to wielka sztuka. Udaje się to nielicznym.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane