Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Rozejm z samym sobą

Paweł Wilkowicz 03-02-2011, ostatnia aktualizacja 06-02-2011 21:49

Długo czekał na pierwsze zwycięstwa, w cieniu Adama Małysza nigdy nie było mu wygodnie.

autor: Piotr Nowak
źródło: Fotorzepa

Dorastał w świecie, w którym o marzenia było łatwo, ale o frustracje też. Gdyby nie wybrał sportu, może zostałby psychologiem, jak ojciec. Ale na narty był skazany. W Zębie, rodzinnej miejscowości, za domem była górka, na której zimą można było usypać skocznię. Kilka domów dalej mieszkał Stanisław Bobak, jeden z ledwie trzech Polaków, którzy przed Stochem wygrywali konkursy Pucharu Świata.

Na tej górce zaczęła się miłość do skakania. Niedługo potem w Zębie powstał klub narciarski. To było w połowie lat 90. Kamil był w podstawówce, i robiło się głośno o pewnym skoczku z Wisły, który właśnie wygrywał pierwsze konkursy PŚ.

Mądry chłopak

Dalej poszło już szybko. Coraz większe skocznie, pierwsza próba na Wielkiej Krokwi, pierwsze sukcesy, szkoła w Zakopanem, w której w tym czasie uczyło się najbardziej utytułowane pokolenie polskich sportowców zimowych: starsza o trzy lata Justyna Kowalczyk, Luiza Złotkowska z rocznika wyżej, cała grupa skoczków.

Ci ostatni w liceum robili za gwiazdy. To był czas, gdy na fali małyszomanii sponsorzy podpisywali umowy nawet z dziećmi, oni pierwsi mieli samochody, pierwsi mogli o sobie przeczytać w gazetach, lubili się pokazać. Kamil nie był wśród nich ani najbardziej rozdokazywany, ani najcichszy. – Rozmijaliśmy się, bo jeździłam już wtedy ze zgrupowania na zgrupowanie, ale pamiętam go jako mądrego, poukładanego chłopaka, który wiedział, ile trzeba poświęcić, by odnieść sukces – wspomina Justyna Kowalczyk.

Wiedział, czego trzeba do sukcesu, słyszał od małego, że stać go na wielkie rzeczy, że ma świetną technikę, a jednak cały czas znajdowali się lepsi. Nawet w tej samej szkole. Stoch był w reprezentacji, która w 2004 r. w norweskim Strynie, pod opieką Heinza Kuttina, zdobyła pierwsze dla polskich skoków medale mistrzostw świata juniorów. Wywalczył wtedy srebro w konkursie drużynowym, ale był w cieniu Mateusza Rutkowskiego. To Rutkowski, beztroski talent, robiący wszystko, czego sportowiec robić nie powinien, zdobył indywidualnie złoto, pokonując Thomasa Morgensterna. A poukładany Stoch był 17.

Rutkowski wkrótce przepadnie bez wieści, Stoch zdobędzie potem jeszcze jedno srebro juniorskich MŚ w drużynie, w 2005 r. w Rovaniemi - i straci złoto w konkursie indywidualnym, bo upadnie przy lądowaniu. W swoich pierwszych zawodach Pucharu Świata poza Polską, też w 2005 r., wyprzedzi Małysza, zajmując siódme miejsce w Pragelato. Wygra w 2007 r. konkurs Letniej Grand Prix. Wyrośnie na lidera tej grupy polskich skoczków, którzy są za plecami Małysza. Ale to ciągle nie będzie to, co sobie zamierzył. Justyna Kowalczyk zacznie przywozić medal za medalem, Luiza Złotkowska wywalczy w Vancouver brąz z drużyną panczenistek, a on nadal nie będzie w stanie doskoczyć do podium. Nawet największy sukces wśród seniorów, czwarte miejsce w MŚ w Libercu, jest podszyty porażką, bo gdyby wtedy nie spóźnił odbicia w drugiej serii, to wiatr poniósłby go po medal.

Stocha sukcesy nakręcały, a porażki strącały w zwątpienie, najtrudniej było o równowagę. Rozmowy z nim pod skocznią bywały trudne, bo nigdy nie było wiadomo, jak zareaguje. Zwłaszcza że pytania najbardziej nielubiane zawsze wisiały w powietrzu: czy będziesz następcą Małysza, dlaczego tak, dlaczego nie.

Bywał rozchwiany, ale nigdy go nie dotknęła choroba średniactwa, o którą w polskich skokach nietrudno: traktowanie PZN jak biura podróży, rezygnacja z wielkich wyzwań, bo „przecież Adama i tak nie przeskoczę“. Kamil nie wstydził się płakać po nieudanych konkursach. Gdy z polską kadrą zaczął pracować psycholog Kamil Wódka, tylko Stoch potrafił z nim znaleźć porozumienie. Był nawet gotowy opłacać go z własnych pieniędzy, gdy PZN zastanawiał się nad zakończeniem współpracy. Wódka stał się dla niego kimś takim, jak Jan Blecharz dla Małysza w chwili wybuchu wielkiej formy.

– Kamil jest skromny, nigdy niczego nie żądał. Ale jest dla niego ważne, by czuć się numerem jeden w grupie – mówi Grzegorz Mikuła, sekretarz generalny Polskiego Związku Narciarskiego. To samo zdanie o Stochu powtarza wielu rozmówców. Przez kilka lat był w kadrze w specyficznej sytuacji. Z Adamem szczerze się lubią, można powiedzieć, że Kamil jest w Małysza zapatrzony. Ale przy tym wie, że polska obsesja szukania drugiego mistrza to dla niego największy ciężar, że powinien myśleć o sobie i własnej drodze.

Dobry czas

Długo do takiej samodzielności dojrzewał. Nie żałował, gdy pracę z kadrą tracił Hannu Lepistoe, wiedział, że u Fina zawsze w centrum uwagi byłby Adam. A potem problem rozwiązał się sam, bo Małysz wrócił do Lepistoe, a Stoch został liderem kadry Łukasza Kruczka. Trafili na siebie dwaj młodzi ludzie, którzy lubią się uczyć od innych i na własnych błędach. I trafili w dobry czas, bo Kamil wydoroślał, wynegocjował rozejm z sobą samym. W lecie ożenił się z Ewą Bilan, którą poznał kilka lat temu w Planicy. Zabrał się za wykańczanie domu w Zębie, kończy studia na krakowskiej AWF. Nauczył się ostatniego lata jeszcze czegoś: zwyciężania. W Grand Prix na igelicie wygrał trzy razy, gdy w sezonie zimowym na początku dopadła go niemoc, nie wpadł w panikę, tylko poprawiał błędy aż przyszła wielka forma. Na trzy tygodnie przed mistrzostwami świata w Oslo staje się kandydatem do medalu.

Jeśli zacznie się stochomania, na pewno będzie inna niż małyszomania. – Polska się zmieniła, skoki się zmieniły. Trudno dziś o seryjnych zwycięzców, a skoczek już nie musi być dla kraju lekiem na całe zło, jak z Adamem bywało – mówi Kruczek.

Stoch jest inny niż Małysz. Nie tak pogodny, bardziej refleksyjny. Będzie miał pod wieloma względami łatwiej, nie musi się uczyć sportowego biznesu w biegu. Dostał czas, by się z nim oswoić: miał już kilku sponsorów, menedżerów też zmieniał. Znajomość obcego języka to dla niego oczywistość, mówi po niemiecku i angielsku.

Ma się z kim dzielić popularnością, poza tym nie zabiega o nią. Po ostatnich sukcesach wyłączył telefon. Miło jest dostawać gratulacje, ale on za swoje zwycięstwa chciałby teraz tylko jednej nagrody: żeby mu pozwolić dalej być sobą.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane