Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Powrót do przeszłości

Wojciech Lada 11-09-2008, ostatnia aktualizacja 13-09-2008 12:23

Dziś premiera nowego albumu Metalliki „Death Magnetic”. Zespół jest w znakomitej formie, choć nie uniknął mielizn, na jakie wpadał na poprzednich płytach.

James Hetfield, Robert Trujillo, Kirk Hammet, Lars Ulrich – Metallica także image’em nawiązuje do stylu wczesnych lat 80.
źródło: Mat. wydawcy
James Hetfield, Robert Trujillo, Kirk Hammet, Lars Ulrich – Metallica także image’em nawiązuje do stylu wczesnych lat 80.

Powtarzana od wielu miesięcy informacja, że Metallica wraca do thrashowyh korzeni, wzbudzała mieszane uczucia. Z jednej strony, czego chcieć więcej? To przecież trzy pierwsze płyty kwartetu – „Kill’em All”, „Ride The Lighting” i „Master Of Puppets” – przewartościowały w swoim czasie całe myślenie o ciężkim rocku.

Z drugiej jednak strony, kiedy ktoś deklaruje, że wraca do korzeni, to przeważnie znaczy to tylko tyle, że nie ma na siebie nowego pomysłu.

Gwiazdy na kozetkach

W przypadku Metalliki ta druga opcja wydawała się najbardziej prawdopodobna. Po słabych płytach „Load” i „Reload” czy nawet niezłym, ale przekombinowanym „St. Anger” trudno było liczyć ze strony Jamesa Hetfielda i kolegów na jakieś nagłe fajerwerki inwencji twórczej. Zwłaszcza po obejrzeniu filmu „Some Kind Of Monster” – żenującego wyciskacza łez, w którym ci niegdysiejsi metalowi twardziele objawili się jako rozkapryszeni gwiazdorzy – mazgaje zalegający na kozetkach psychoanalityków.

Niepokoju nie rozwiało pojawienie się singlowego utworu „The Day That Never Comes”. Utwór brzmiał jak nieporadna próba skrzyżowania wątków z „Czarnego Albumu” i „Load”, dopiero gdzieś pod koniec przemieniając się w żywiołowo grane i klasycznie brzmiące thrashowe młócenie, miejscami przypominające wręcz „Whiplash” z „Kill’em All”. I chociaż taką uwagą można by skwitować całą płytę, nie ma wątpliwości, że „Death Magnetic” jest najlepszym materiałem Metalliki, co najmniej od momentu wydania „Czarnego Albumu” w 1991 roku.

Żywioł za milion dolarów

James Hetfield, Kirk Hammet, Lars Ulrich, Robert Trujillo i towarzyszący im producent Rick Rubin wzięli sobie do serca hasło powrotu do czasów, kiedy Metallica nie była jeszcze gorącym towarem show-biznesu, lecz grupą młodych facetów tworzących świeży wówczas nurt – thrash metal. I nie chodzi tu nawet o same kompozycje – rzecz raczej w sposobie grania. W żadnym z dziesięciu nowych utworów nie ma wyważonych, chłodnych akordów gitar, patetycznych melodii czy masywnych rytmów – tak charakterystycznych dla płyt z lat 90. Ta płyta to żywioł. Brudne, bałaganiarskie granie, w którym większe znaczenie ma hałas i energia niż aranżacyjne niuanse. I jeśli nawet jest to żywioł kosztujący miliony dolarów i setki godzin w studiu – imitacja naturalnego, spontanicznego grania jest tu doskonała.

Nieco gorzej wypada „Death Magnetic” od strony samych kompozycji. Muzycy nie wznieśli się na wyżyny i w zasadzie ani na chwilę nie wykroczyli poza krąg własnych schematów. Wszystkie utwory są kompilacją tematów mniej lub bardziej dosłownie zaczerpniętych z wcześniejszych płyt.

Tu balladka brzmiąca jak „Unforgiven”, tam thrashowy pochód żywcem wyjęty z „Metal Militia”, jeszcze gdzie indziej odezwie się lekka, piosenkowa melodia rodem z „Bleeding Me” czy „Untill It Sleeps”. Słuchając płyty, można właściwie urządzić sobie zabawę w wyłapywanie autoplagiatów.

Jednego można być pewnym – potrwa ona dość długo. Płyta trwa dobrze ponad godzinę, a średnia długość utworów to około osiem minut.

I to chyba właśnie największy defekt tak tej, jak i wcześniejszych płyt. Kompozycje są tu znów tak długie i tak wielowątkowe, że pod koniec utworu nie pamięta się nawet jego środka, o początku już nie mówiąc. Ale też trudno oprzeć się wrażeniu, że muzykom nie chodziło tym razem o stworzenie wiekopomnego dzieła, lecz po prostu dobrej, thrashowej płyty. Jeśli tak, to cel został osiągnięty. „Death Magnetic” nie jest płytą, którą będzie się pamiętać, dziś jednak słucha się jej wybornie.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane