Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Wojenna arka Żabińskich

29-10-2009, ostatnia aktualizacja 05-11-2009 20:22

O Żydach ukrywanych w warszawskim ogrodzie zoologicznym, cichym bohaterstwie matki, polowaniu na tygrysy i przydatności pończoch do oswajania kangurów opowiada córka legendarnego dyrektora warszawskiego zoo Jana Żabińskiego. Z Teresą Żabińską rozmawiają Jolanta Gajda-Zadworna i Maciej Miłosz.

autor: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
źródło: Archiwum
źródło: Archiwum

„Słonie trąbiły. Hieny szlochały przeraźliwym chichotem przerywanym jak gdyby czkawką, psy wyły w podwórzu, a rezusy podniecone niepokojem staczały ze sobą bójki, wydając piski i krzyki histeryczne“. O czym mówi ten fragment wspomnień pani matki cytowany w książce Diane Ackerman „Azyl – opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim zoo“?

Teresa Żabińska: Był rok 1939. Trwały naloty na Warszawę. Jedna z bomb spadła na zoo, zdaje się na wolierę. Część znajdujących się tam ptaków zginęła, niektóre wyfrunęły.

W czasie nalotu zginął też słoń. Trzeba było podjąć dramatyczną decyzję: czy unieszkodliwić, czyli po prostu zabić niebezpieczne dla ludzi drapieżniki? Chodziło głównie o lwy i tygrysy. W czasie, gdy żołnierze je odstrzeliwali, mama siedziała w domu z głową nakrytą kołdrą. Żeby nie słyszeć. Strasznie to przeżywała, ale nie było innego wyjścia. Już naloty były dla ludności cywilnej szokiem. Tygrys biegający po ulicy stanowiłby dodatkowe zagrożenie.

We wspomnianej książce jest też opis „polowań“, jakie pod koniec września urządzali sobie na terenie zoo niemieccy żołnierze.

To już inna historia. Kiedy Warszawa została zajęta, żołnierze niemieccy strzelali m.in. do gawronów. Ale wcześniej odtransportowali do swoich ogrodów najciekawsze okazy. Wtedy ogród zoologiczny właściwie przestał istnieć. Było to zoo bez zwierząt. Wbrew temu, co czasami słyszę czy czytam. Oczywiście nie liczę zwierząt, które rodzicie trzymali w domu i w okolicach.

Bez zwierząt, ale z wybiegami dla dawnych mieszkańców zoo w czasie okupacji stało się azylem.

Pozwalał na to duży teren, ale przede wszystkim dom. Jest jednak bardzo ważny aspekt tej historii. W północnej części zoo Niemcy rozlokowali magazyny z bronią. Nasz dom był jedyny na tym terenie, „wystawiony na strzał“. Ojciec uznał to za atut do działań konspiracyjnych.

Najciemniej jest pod latarnią?

Właśnie. Było to miejsce pełne ludzi. Kiedy zabrakło zwierząt, mieszkańcy Warszawy, ale i Niemcy, przychodzili do zoo na spacery. Nieopodal był park praski. Od rana do wieczora panował tu ruch, więc tylko wariatowi mogłoby przyjść do głowy, że w miejscu tak wyeksponowanym, w domu bez firanek, może się dziać coś nielegalnego. Tymczasem się działo. I to dużo.

Gdzie rodzice ukrywali zbiegów?

W zależności od potrzeby. Najczęściej w domu. W piwnicy był schron. Ale także w lwiarni, bażanciarni czy małpiarni. Przy czym – żeby nie było nieporozumień – powtarzam, że zwierząt już tam nie było. Pierwszymi ludźmi, których rodzice przechowali, byli dwaj młodzi AK-owcy. Po zamachu schronili się w bażanciarni. Od czasu ich pobytu każdy, kto tam się ukrywał, nazywany był bażantem. Mój brat, który na początku wojny miał osiem lat, z racji wieku był głównym dostarczycielem żywności do wszystkich kryjówek. Kiedy dostawał od mamy polecenie „zanieś śniadanie bażantom“, doskonale wiedział, o kogo chodzi. Oczywiście, jeśli tylko było to możliwe, ludzie przechowywani byli w domu.

Co się działo, gdy nadchodził ktoś obcy?

Mieliśmy sygnał – fragment z operetki Offenbacha „Piękna Helena“. Kiedy ktoś zaczynał grać na pianinie, nucić albo pogwizdywać „Jedź, jedź, jedź na Kretę...“, wszyscy musieli się natychmiast chować. Takich momentów było sporo, ale udało się. Wszyscy przeżyli.

Ile osób udało się uratować?

Trudno powiedzieć. Udokumentowanych jest kilkadziesiąt. Ale część uciekinierów była u nas tylko przez jeden dzień czy dwa i te historie nie są nigdzie zapisane.

Ale w zoo oprócz ludzi przechowywano także broń... Ojciec, oficer AK, uznał, że nikt nie będzie jej szukał na otoczonej fosą lwiej wyspie.

Nie udałoby się ocalić tylu osób, gdyby nie pani mama. W jaki sposób w czasie okupacji wykarmiła tylu dodatkowych domowników?

Była osobą bardzo zaradną, nie poddawała się łatwo. Kiedy z zoo wyprowadzono ostatnie zwierzęta, Niemcy założyli tu tuczarnię świń. Czasami udało się coś uszczknąć, dzięki czemu w domu pojawiało się niekiedy mięso. Z czasem część ogrodu została podzielona na mniejsze ogródki. W jednym z nich mama uprawiała warzywa. Kiedy Niemcy wystrzelali gawrony, zebrała je i przyrządziła. Do niej należało też przygotowanie gości do dalszej drogi. W domowych opowieściach krążyła anegdota, jak mama próbowała zmienić wygląd rodziny o bardzo semickim typie urody. Postanowiła zrobić z nich blondynów. Mój brat, który stał na straży, kiedy ich zobaczył, krzyknął: „To wiewiórczy kolor!“ I Kenigsweinowie do końca zostali „wiewiórkami“. Kiedy po wojnie ojciec pojechał do Izraela, po powrocie mówił, że spotkał się z „wiewiórkami“.

Sporo w tej opowieści nazw zwierząt nadawanych ludziom. Stąd wzięło się też imię pani brata?

Poniekąd. Gdy mama była w ciąży, w ogrodzie pojawiły się dwa małe rysie z Kampinosu. Ich mama zginęła, więc moja mama maluchy odchowała. Po jakimś czasie, w 1932 roku, urodził się mój brat. I został Rysiem. Dla mnie, kilkuletniego dziecka, przez długi czas Ryszard i Ryś to były dwa różne imiona.

Pani ma na imię Teresa? A jakiś „zwierzęcy“ odpowiednik?

Urodziłam się pod koniec wojny. W zoo, w którym nie było zwierząt.

Kiedy ogród wrócił do życia?

W dniu otwarcia Trasy W-Z, w 1949 r. Wtedy było tu już mnóstwo wspaniałych okazów.

Jak dorasta się w zoo?

Jedna z ciekawszych historii dotyczy czasów przedwojennych i szympansicy Lusi. Brat miał może rok. Dla owej szympansicy Lusi, którą w chłodne dni ubierano, był jak jej własne dziecko. Chodziła z nim na spacery i woziła w wózku. Oczywiście nie za daleko, ktoś z ludzi zawsze na to zerkał. Z jej perspektywy największym niebezpieczeństwem byli ludzie, którzy zbliżali się do wózka. Któregoś razu bardzo się przestraszyła. By chronić Rysia, chwyciła go na ręce i uciekła na drzewo. Gdy niebezpieczeństwo minęło, zeszła. Nie było żadnych problemów.

A skąd wzięła się słynna słoniczka Tuzinka?

Była pierwszym słoniem urodzonym w Polsce w niewoli. I 12. na świecie. Zoo rozpisało konkurs, na jej imię. Wygrała Tuzinka, która wkrótce stała się pupilką wszystkich warszawiaków. Słonica została wywieziona w czasie wojny i nie wróciła. Tak jak inne zwierzęta.

Wróćmy do ludzi. Jak pani ojciec wyprowadzał Żydów z getta?

Miał przepustkę. Zdobył ją pod pretekstem zbierania odpadów jedzeniowych dla niemieckiej tuczarni świń, która wtedy mieściła się na terenie zoo.

Resztki jedzenia w getcie?

Bez sensu? Oczywiście, ale dzięki temu ojciec mógł swobodnie przechodzić na teren getta. Nie tylko przepustka mu to umożliwiała. W żydowskim urzędzie pracy był nazista, entomolog amator o nazwisku Ziegler. Dowiedział się, że w getcie żyje profesor Tenenbaum. Wybitny entomolog miał wspaniałą kolekcję owadów. By ją chronić, dał ją na przechowanie ojcu. Pewnego dnia Ziegler zjawił się w zoo. Chciał obejrzeć zbiory Tenenbauma. W zamian zaproponował odwiedziny u profesora. Ojciec wykorzystał okazję, by pokazać się strażnikom z niemieckim urzędnikiem. Przy szlabanie specjalnie zagadywał Zieglera, by zapamiętano go jako kogoś ustosunkowanego. Przydało się to przy przeprowadzaniu Żydów, np. w przypadku żony profesora Tenenbauma – Loni. Opowiadała ona potem, że gdy wychodzili z getta, dosłownie przed nosem dozorcy, ojciec ukląkł i zaczął wiązać buta. Myślała, że umrze ze strachu. A on jeszcze podszedł do dozorcy i poprosił o ogień.

Zachowanie ojca wynikało z charakteru czy wyszkolenia?

Charakteru. Najlepiej pokazuje to historia z czasów Powstania Warszawskiego. Ojciec dowodził oddziałem, który musiał przekroczyć obstawioną przez snajpera ul. Widok. Kazał podkomendnym robić uniki. Wszyscy szczęśliwie przebiegli. Jemu honor oficera nie pozwolił... kryć się. I dostał kulę w szyję. Nie miał prawa żyć. Ale uszkodzony został tylko jeden nerw. Od tamtej pory drgała mu prawa ręka, miał problemy z pisaniem. Ale pozostał nieugięty.

Jak szybko ojciec wrócił na stanowisko dyrektora zoo?

Był w oflagu, więc najpierw – już w lutym 1945 roku – my wróciliśmy do Warszawy. Byliśmy wstrząśnięci tym, co zastaliśmy w zoo, ale mama nie dała za wygraną. Z przedwojennymi pracownikami, w okaleczonej po przejściu frontu i szabrowników willi, doprowadziła do użytku dwa pokoje. Dokonała rzeczy w tym czasie niemożliwej. Tymczasem ojciec po powrocie był zawiedziony, że... nie ma bieżącej wody.Matce udało się także załatwić pieniądze na działanie zoo. Dowiedziała się skądś, kiedy planowane jest spotkanie w sprawie budżetu miasta. Przyszła na nie z wydrą w teczce.

Jako argumentem?

Bardzo skutecznym, jak się okazało. W czasie jednej z przerw wyderka wślizgnęła się do sali obrad i od razu wszystkich pozytywnie nastroiła. Ktoś rzucił rozbawiony: – No, takiego delegata musimy wpuścić. Oczywiście nie była to wyłącznie zasługa zwierzęcia. Znano i doceniano działalność ojca, który zaplanował warszawskie zoo – jak na przedwojenne warunki – bardzo nowocześnie.

Po wojnie egzotyczne zwierzęta trzeba było na nowo sprowadzić. Słonie, wielbłądy, lwy, kangury... Jak dziś pamiętam radiową relację z przywiezienia tych ostatnich do Gdańska. Mama z Rysiem pojechali je odebrać. Ja zostałam i zastanawiałam się, czy i teraz pończocha pomoże.

Pończocha?

Przed wojną dzięki pończosze przewiózł małego, bardzo wylęknionego kangura. Wsadził go jak w torbę matki i przewiózł na brzuchu.

Do kiedy mieszkaliście w zoo?

Dyrektorem ojciec przestał być w 1951 roku. W 1953 zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia ogrodu. Nawet dziś trudno mi o tym mówić. Dla ówczesnej władzy ojciec był niewygodną osobą. Oskarżano go m.in. o współpracę z Niemcami i nawet szykowano zamach. Jeden z dozorców miał go zastrzelić.

Kiedy po wyprowadzce odwiedziliście zoo?

Rodzinnie nigdy. Ojciec nie wrócił tam do końca. Zmarł w 1974 roku. Nam też bardzo długo nie wolno było chodzić do ogrodu, by nikt nie mógł naszej obecności wykorzystać np. do oskarżenia o sabotaż, gdyby któreś ze zwierząt zachorowało. Przekroczyliśmy ten zakaz – brat na swoją rękę, a ja z mamą na swoją.

Kiedy ostatnio była pani w zoo?

W warszawskim bywam, gdy przyjeżdżam do Polski. Od 25 lat mieszkam w Danii.

A jakie jest duńskie zoo?

Nigdy tam nie byłam.

Dlaczego?

Nie wiem.

„Azyl – opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim zoo” to powieść Amerykanki Diane Ackerman wydana właśnie nakładem wydawnictwa Świat Książki. Autorka bazuje na wydanych w 1968 r. wspomnieniach Antoniny Żabińskiej pt. „Ludzie i zwierzęta”. Książka nieco razi infantylnością i uproszczeniem polskich realiów historycznych (została przygotowana na rynek USA). Ale bez niej świat o Żabińskich by nie usłyszał.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane