Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dziś prawdziwych Pigmejów już nie ma?

Tomasz Sobiech, Michał Tomasik 19-02-2009, ostatnia aktualizacja 26-02-2009 20:46

– Chcecie zobaczyć prawdziwą Afrykę? Jedźcie na wschód Kamerunu – poradził nam znajomy misjonarz. Dwa razy nie musiał powtarzać.

Podróż zdezelowanym autobusem relacji Bertoua – Mbang to doświadczenie, które na długo pozostaje  w pamięci
autor: Michał Tomasik
źródło: Życie Warszawy
Podróż zdezelowanym autobusem relacji Bertoua – Mbang to doświadczenie, które na długo pozostaje w pamięci
W okolicach Kribi wodospad wpada prosto do oceanu. Kąpiel  w nim to noworoczna tradycja miejscowej  młodzieży
autor: Michał Tomasik
źródło: Życie Warszawy
W okolicach Kribi wodospad wpada prosto do oceanu. Kąpiel w nim to noworoczna tradycja miejscowej młodzieży
W Mbangu  można nabyć upolowanego pancernika. Upichcony przez miejscowe kobiety smakuje wybornie
autor: Michał Tomasik
źródło: Życie Warszawy
W Mbangu można nabyć upolowanego pancernika. Upichcony przez miejscowe kobiety smakuje wybornie

Wystarczyło zdobyć wizę. W Kamerunie nie mamy znajomych, a w Polsce nie mamy ambasady Kamerunu. Najbliższa, w Bonn, oryginalnie dba o rozwój turystyki. – Bez zaproszeń? To nie mogę wydać wizy. Takie przepisy.

Zresztą i tak Polskę „obsługuje” nasza placówka w Moskwie, więc jak już zdobędziecie zaproszenia, jedźcie do Rosji. Albo spróbujcie szczęścia w Paryżu – usłyszeliśmy. Po wygłoszeniu zdawkowej porady zwalisty, czarnoskóry konsul rozsiadł się jeszcze wygodniej w fotelu. Leniwie oparł łokcie o blat biurka i wrócił do lektury gazety.

Plan B? Wizyta u znanego nielicznym konsula honorowego w Essen. W światku obieżyświatów jest tytułowany jako Dr Walter. Kolejny wielki Murzyn? Nie, pochodzący ze swojskich Gliwic niemiecki inżynier na emeryturze. Przed laty nadzorował budowę dróg w części Kamerunu, będącej niegdyś niemiecką kolonią. Za dodatkową opłatą manipulacyjną (30 euro) nawet nie pyta o zaproszenia, tylko wbija odpowiednie pieczątki do paszportów. – Będziecie zachwyceni. Kamerun to taka Afryka w pigułce – zachwala nasz wybór.

Nie kłamał. W Kamerunie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Piękne (i puste!) plaże z białym piaskiem i palmami w Kribi. Najwyższa (4095 m n.p.m.) góra Afryki Zachodniej – wulkan Mount Cameroun. Dziewicza dżungla i bezkresne sawanny. Zgiełk wielkich miast – portowej Douali i stolicy kraju Yaounde. Żyrafy, słonie oraz inne dzikie zwierzęta w parkach narodowych. Piękne jeziora i kilkudziesięciometrowe wodospady, które w Europie dawno byłyby osaczone łańcuchem hoteli. Tam zbłąkany turysta pojawia się przy nich raz na kilka dni. Po tej „jeździe obowiązkowej” potrzeba przygody zaciągnęła nas jednak w inne rejony Kamerunu. Jeszcze dziksze.

Wsiąść do wagonu byle jakiego

Łatwiej dostać kredyt na mieszkanie, niż kupić bilet na kameruński pociąg. Taka operacja to walka z czasem i biurokracją. Na dworcu stawiamy się dzień przed wyjazdem. Następuje „wstępna rezerwacja” sprawdzoną metodą kartki i długopisu. Następnego poranka znów trzeba do kolejki.

Znów z paszportem. Rezerwację potwierdzamy i odbieramy świstek marzeń. Wieczorem trzecia wizyta na dworcu – odjazd pociągu.

Bilet niczego nie gwarantuje. Pierwsza i druga klasa różnią się tylko twardością siedzeń. Wagony bez przedziałów są niemiłosiernie ciasne.

Miejscówki nie obowiązują. Żołnierze w cywilu (ale z bronią), pasażerowie, ich dzieci oraz domowe zwierzęta śpią wszędzie, bezwładnie ułożeni na każdym centymetrze podłogi. Szanujący się pasażer do wagonu upycha więcej bagażu, niż jest w stanie unieść. Choć każdego wagonu strzegą konduktorka i żołnierz z karabinem maszynowym, podziałem na pierwszą i drugą klasę nikt nie zawraca sobie głowy. Jest tylko jedna reguła – „kto pierwszy, ten lepszy”. Nie chcesz spędzić nocy, stojąc na jednej nodze w zagęszczonym aromacie Czarnego Lądu? Uratuje cię łapówka. Możesz od konduktora wykupić prawo położenia się na podłodze w jednym z wagonów sypialnych. Najwięcej miejsca jest obok toalet.

Ale szczęśliwcy z biletem na sypialny mają przywileje. Mogą np. skorzystać z wagonu restauracyjnego. Wprawdzie nie osobiście, bo i ten zawalony jest kilkoma setkami śpiących podróżnych, ale serwis dostarcza zamówione dania wprost do przedziałów. Posiłek do łóżka z widokiem na zieloną sawannę rekompensuje „drobne” niewygody.

Perony na stacjach są zbyt krótkie, by zmieścił się cały pociąg. Wsiadanie do ostatnich wagonów to karkołomna wspinaczka. Rozkład jazdy to kwestia umowna. „Biali ludzie mają zegarki. Afrykanie mają czas” – to powiedzenie precyzyjnie oddaje kameruńskie podejście do punktualności. Pociąg z Yaounde wyjeżdża punktualnie „między 18 a 19” i jedzie „całą noc”. Teoretycznie 600 km trasy do N’Gaoundere powinien pokonać w 12 godzin. Ale i 18 uchodzi za dobry wynik. W afrykańskim pociągu przygoda wliczona jest w cenę biletu.

Mbang też w kryzysie

Drewniana mieścina w środku dżungli wygląda jak żywcem wycięta z westernu. Kilka sklepów, dwa bary, drewniany kościółek. Do wybrzeża oceanu w linii prostej ponad 400 km. Do granicy z Kongo – ok. 150 km. Do najbliższej drogi asfaltowej – tylko 120 km, czyli raptem sześć godzin jazdy autobusem.

Wycieczka drogą z Bertoua (stolicy kameruńskiej prowincji wschodniej) do Mbangu to doświadczenie, które na długo pozostaje w pamięci. Pół dnia w doszczętnie rozklekotanym i zżartym rdzą pojeździe, który jeszcze 30 lat temu mógł przypominać normalny autobusik. 17 miejsc. Na nich 36 osób, nie licząc dzieci.

Zanim odyseja ruszy, co bardziej zapobiegliwi rodzice (przypadki jednostkowe) zakładają dzieciom maski podobne do tych, w których paraduje Michael Jackson. Nic dziwnego – szyb brak, a na szosie i szczelnie otaczających ją drzewach zalega pył o jaskrawym, ceglastym kolorze. Ochoczo zrywa się z powierzchni, gdy wóz sunie slalomem, nieudolnie starając się omijać dziury.

Prędkość? Przeważnie ok. 20 – 30 km/h. Prędkość odczuwalna? Zawsze większa. Turbulencje? Ponadprzeciętne. Wszyscy opuszczają pokład czerwoni jak cegła. Bez względu na pierwotny kolor ubrania. Ryby, które na jednym z przystanków rybak rzucił na podłogę pod swoje siedzenie, też zmieniły kolor i wzmocniły atmosferę w busie. Do złudzenia przypominały monstrualne akwariowe mieczyki.

Sam Mbang nie rybami jednak stoi, lecz drewnem. Tamtejsza dżungla to zjawiskowe miejsce, w którym non stop toczy się walka o życie. Ludzie polują na zwierzęta, aby mieć co wrzucić do garnka. Większe zwierzęta polują na mniejsze. Drzewa rywalizują o dostęp do słońca, ale te, które to czynią najskuteczniej – czyli największe – i tak są na straconej pozycji. Ludzie wycinają je w pień. Koło się zamyka.

Ale dla dżungli w okolicach Mbangu pojawiła się paradoksalna nadzieja. Na imię jej kryzys.

– 98 na 100 drzew wycina się nielegalnie. Dziennie z miejscowego tartaku odjeżdżało 200 ciężarówek pełnych drewna – informowała nas osoba będąca w dobrej komitywie z szefami tartaku. – Niestety, to już przeszłość. Ten kryzys, co to się zaczął w Ameryce, dotarł nawet do naszego Mbangu. Nikt już naszego drewna nie chce. Ścinamy go dużo mniej, a i tak zapasy nie mieszczą się już w tartaku.

W Mbangu, wokół tartaku, kręci się dosłownie wszystko. W jego biurze jest nawet Internet! O asfalcie nikomu się nie śni, ale przed zakładem można zobaczyć kierunkowskaz – „Mbang Airport”. To nie fatamorgana, lotnisko istnieje. Jego rolę odgrywa kawałek umiarkowanie równej łąki i budka dla strażnika. Gdy je wizytowaliśmy, stróża nie było na posterunku. Nic dziwnego – samolot ląduje tylko raz w miesiącu. Z wypłatą dla pracowników.

Tego dnia cały Mbang (obie knajpy) świętuje. Za dzień pracy w lesie drwale otrzymują 1000 franków środkowoafrykańskich (1,5 euro). Nie do końca rozumieją słowo „kryzys”, nie mają pojęcia, skąd on się w Mbangu wziął i jak długo potrwa, ale wcale się go nie boją. Jeśli szybko się nie skończy, najwyżej przyjdzie wrócić do lasów. Tym razem nie po to, by ścinać drzewa. Pójdą na ulubione polowanie.

Zjedli jego duszę

– Nie idź tam. Polowanie będzie udane, ale ostatecznie to ty staniesz się zwierzyną – taką radę od starca usłyszał Wiktor. Wygłaszającemu ją roześmiał się prosto w twarz. Klepnął go przyjaźnie w ramię i poszedł przed siebie. Następnego dnia bladym świtem ruszył na polowanie.

W towarzystwie najlepszym z możliwych. Z Kevinem wychowywał się od małego. Razem uczyli się chodzić, grać w piłkę i pisać, razem podrywali dziewczyny. Najlepsi przyjaciele.

– Podobno podczas tego polowania sam mam się stać zwierzyną – zwierzył się kompanowi Wiktor już na początku drogi.

– Ale niby jak? – padło pytanie.

– Nie wiem. Ponoć nasi wiejscy czarownicy tak zadecydowali – odparł. – Jeden z nich w wielkim sekrecie mi to zdradził. Parsknęli śmiechem. Zwierzyna obrodziła. Po dwóch dniach szykowali się do powrotu. – Ubiję jeszcze tę małpę i spadamy – skinął głową na pobliskie drzewo Kevin, sięgając po pistolet.

– Patrz, tam jest większa – krzyknął w ostatniej chwili Wiktor.W takich sytuacjach trzeba działać błyskawicznie. Kevin w okamgnieniu zrobił zwrot o 180 stopni. I strzelił…

Po trzech dniach wycieńczony dotarł do wioski. – Zabiłem Wiktora – oznajmił oszołomiony.

Ciała Wiktora szukano trzy dni – odrętwiały Kevin nie potrafił wskazać drogi. Prawie rok spędził w więzieniu. Ostatecznie w trakcie policyjnego polowania zwierzyną stali się jednak wiejscy czarownicy. Sąd oficjalnym wyrokiem potwierdził, że przed feralną wyprawą, podczas rytualnego obrzędu, „zjedli duszę Wiktora”. Chłopak musiał umrzeć.

Jak twierdzili świadkowie, Wiktor już dwa, trzy dni przed polowaniem „nie był sobą”. O czary oskarżono 12 mężczyzn. Jeden z nich został świadkiem koronnym. Najprawdopodobniej ten, który Wiktora ostrzegał.

Kevin jest obecnie cenionym dyrektorem jednej ze szkół w okolicach Mbangu. Dzieci go uwielbiają. A w moc czarów wierzą nawet mieszkający w okolicach europejscy misjonarze.

Lato niskich ludzi

Pigmej w życiu posiada tylko tyle, ile może zabrać na polowanie. Mieszka w szałasie z liści. Budowa domu zajmuje Pigmejowi godzinę. To znaczy zajmuje dzieciom lub kobietom. Pigmej ma ważniejsze sprawy na głowie. Leży w cieniu i popija z chłopakami.

Pigmej nie ma obsesji na punkcie wyposażenia wnętrza. Ot, dom to magazyn na cały dobytek. Choć dobry dom Pigmeja to i miesiąc postoi.

Do Pigmejów dotarła już cywilizacja. Nie mają jeszcze prądu, lodówek i nie noszą butów. Jednak zamiast łuków noszą fuzje.

I później trzeba Pigmeja leczyć, bo dużo od tego wypadków. Proste to nie jest, bo Pigmej, gdy tylko odzyska przytomność, do lasu natychmiast ucieka ze szpitala.

Pigmej jest raczej przyjazny. Nie lubi tylko, gdy mu się robi zdjęcia. Uwiecznia się więc Pigmeja trochę na odległość. Może to i lepiej, bo wtedy ich smutnej biedy tak dobrze nie widać. Na szczęście, choć praca się go nie ima, Pigmej nie głoduje. Ma ryby w rzece, w razie czego zerwie sobie z drzewa banana. Tylko polować coraz ciężej. Robotnicy białych drzewa wycinają i zwierzynę płoszą. Za gorylem teraz to i tydzień trzeba w dżungli tropić.

Z całej tej cywilizacji Pigmej toleruje misjonarza. Dla niego to jeszcze jeden czarownik. A czary są w życiu Pigmeja istotne. Misjonarze próbują przekonywać do mieszkania w stałych chatkach. Żeby Pigmeje nie włóczyli się już po lesie, a dzieci poszły do szkoły. Jednak Pigmeje trochę przypominają Mongołów czy naszych Romów. Zbudujesz takiemu glinianą chatkę, a on i tak swoje – obok w szałasie zamieszka.

Tylko jedno się w życiu Pigmejów zmienia. Sami na wymarciu w ostatnich latach zaczęli nawiązywać coraz bliższe kontakty z sąsiednimi plemionami Bantu. W efekcie ich przeciętny wzrost się podniósł i obecnie w wielu przypadkach sięga nawet stanu średniego. Dziś prawdziwych Pigmejów już nie ma?

Życie Warszawy

Najczęściej czytane