Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dlaczego dobrze łapie się króliczka w Berlinie, a w Warszawie leczy lęk

Jolanta Gajda-Zadworna 02-12-2009, ostatnia aktualizacja 02-12-2009 21:05

„Królik po berlińsku“, świetny dokument Bartka Konopki, trafi w piątek do kin. Będzie pokazywany z plastelinową animacją „Esterhazy“. W czwartek premiera w kinie Kultura.

Bartek Konopka
autor: Gardziński Robert
źródło: Fotorzepa
Bartek Konopka

Młodzi Polacy: reżyser Bartek Konopka, autor zdjęć i współscenarzysta Piotr Rosołowski, producentka Anna Wydra i montażysta Mateusz Romaszkan postanawiają opowiedzieć o obaleniu berlińskiego muru. Łatwo było nakręcić o tym film w Berlinie?

Bartek Konopka: Nie. Pokazywanie współczesnej historii w innym niż dotąd świetle to wciąż nowy trend. W Niemczech dał się zauważyć m.in.w filmach „Good Bye, Lenin“ czy „Słoneczna Aleja“. W dokumencie historia muru była traktowana dotąd śmiertelnie poważnie. Dlatego mieliśmy problemy z namawianiem wielu świadków do udziału w filmie. Nie rozumieli, że króliki pozwalają nam znaleźć nową, ale wciąż poważną perspektywę, by opowiedzieć o murze i – szerzej – o podziale Europy Środkowo-Wschodniej.

Jak wasz film został przyjęty w Niemczech?

Premierę dopiero zrobimy. „Królik…“ nie dotarł jeszcze w pełnym wymiarze do Niemiec. To taki paradoks. Wcześniej zaistniał na światowych festiwalach i dlatego jest trochę spalony na festiwalach niemieckich, z których najważniejsze ruszają jesienią.

Anna Wydra mówi, że spróbujecie podrzucić Niemcom wielkanocnego „Królika...“.

Można jej wierzyć.

Od kiedy „Królik...“ jest na tzw. short liście oscarowych nominacji, mówi się, że złapaliście królika za uszy. Skąd pomysł na film?

Po raz pierwszy usłyszeliśmy o berlińskich królikach w szkole filmowej. Marcel Łoziński chciał zrobić o nich film w 1989 roku, kiedy mur padał, i widać było, jak te króliki uciekają. Wróciliśmy do tematu po latach, kiedy okazało się, że w Berlinie wciąż żyją ich potomkowie. Pomysł na metaforyczne ich potraktowanie pojawił się od początku.

Dlaczego tak dobrze oceniany i nagradzany za granicą film nie był pokazywany podczas świętowania upadku muru berlińskiego?

Pokazano go w niemieckiej telewizji. Na inne projekcje miała wpływ wspomniana niemiecka polityka festiwalowa.

Czy to dobry pomysł, by pokazywać „Królika...“ razem z animacją Izy Plucińskiej „Esterhazy“?

Bardzo dobry. Sami na to nie wpadliśmy. Ale sam „Królik...“ jest za krótki, by trafić do kina, a z „Esterhazy“ dopełniają się. Choć oczywiście są różne.

Kręcisz teraz fabularny debiut. Wytłumacz tytuł...

To opowieść o pokonywaniu tytułowego „Lęku wysokości“ przed wyzwaniami, braniem życia w swoje ręce. O zderzeniu szaleństwa pokolenia naszych rodziców z ultranormalnością młodych ludzi zajętych karierą. Coś pomiędzy „Rain Manem“ a „Inwazją barbarzyńców“. Premiera pewnie jesienią.

Czy reżyser, który kręci film pt. "Lęk wysokości" sam czuje lęk? Przed czym?

Przed ważnym filmem, największym, jaki robiłem do tej pory. To też historia ważna z powodów osobistych. Od dawna się za mną ciągnie. Przed zdjęciami zastanawiałem się, jakie bariery muszę u siebie przekroczyć, by ten film wyszedł jak najlepiej. Na planie trzeba uważać, by nie ulec szaleństwom. Tu też chodzi o przekroczenie własnego "lęku wysokości". Przed pozwoleniem sobie na marzenia, na ich spełnianie w czasie pracy. Z aktorami, ekipą, na etapie tworzenia scenopisu, planowania, jak mają wyglądać sceny. W tej sferze trzeba sięgać jak najwyżej.

Nie jestem typem reżysera, który pokazuje, że wszystko wie. Nie wstydzę się swoich wątpliwości. Nie ukrywam ich. Podchodzę do filmowej pracy z dystansem i tak jak dokumentalista, z takim patrzeniem na ludzi i wiarą w ludzi i przekonaniem, że jestem po to, by uruchomić ich emocje i mieć z tego ciekawy materiał.

Masz do "uruchomienia" znakomitych aktorów...

To film aktorski. Opiera się przede wszystkim na postaciach ojca i syna. To role napisane "pod" aktorów. Mówimy, upraszczając, że to film psychologiczny. W tym sensie, że opowiada o postaciach, o konflikcie, który jest między nimi. Ich relacje, spojrzenie na świat, na ludzi, zmieniają się w trakcie rozwijania się tej historii. Dlatego tak ważni są tu: Krzysztof Stroiński i Marcin Dorociński. Nim weszliśmy na plan, długo się spotykaliśmy, pracowaliśmy nad konstrukcją ich ról.

Krzysiek jest amerykańskim typem aktora. Wchodzi w rolę, nie zajmuje się niczym innym, żyje postacią, patrzy na ludzi, czyta książki, szuka też bohatera w sobie. Bardzo dużo daje z siebie. Od początku wiedziałem, że rola ojca jest dla niego.

A Marcin Dorociński?

Szukałem "dojrzałego chłopaka", kogoś, kto ma w sobie takie rozstrzelenie. Potrafi się wkurzyć, ma temperament, a z drugiej strony jest też delikatny. We dwóch, z Krzysztofem Stroińskim, są świetnie dobrani. Dwaj wrażliwi faceci, którzy mogliby po pierwszym dniu, czy po pierwszej scenie, świetnie ułożyć sobie relacje. I byliby bardzo optymistyczną parą, bardzo by nas wzruszali.

Skomplikowana relacja między ojcem i synem nie byłaby pełna, gdyby nie kobiety. M.in. matka, którą gra Dorota Kolak, nagrodzona na tegorocznym festiwalu polskich filmów za rolę... matki dorosłego syna w "Jestem twój" Mariusza Grzegorzka? Wybrałeś ją przed Gdynią?

Nie, już po festiwalu. Byłem oczarowany jej rolą. To niezwykła, niesamowita kreacja. Zobaczyłem w niej, że Dorota Kolak ma w sobie wielką naturalność i spontaniczność. Jest bardzo emocjonalną osobą i aktorką też. Wiedziałem że Dorota Kolak znakomicie dopełni czworokąt najważniejszych postaci. Jest jeszcze Magda Popławska, która gra żonę głównego bohatera.

W „Króliku po berlińsku” podkreślaliście, że to jest film czworga ludzi. Czy przy "Lęku wysokości" też wspierasz się zaufanymi kolegami, przyjaciółmi?

Trochę inaczej to wygląda, bo produkcja jest duża. Robię ten film ze Studiem Munka. Ale i tu otaczam się bliskimi ludźmi. Zaczęło się od scenarzysty Piotrka Borkowskiego, z którym nad tym projektem pracujemy prawie od dwóch lat. A znamy się z czasów "Trójki do wzięcia" (fabularnego filmu zrealizowanego w ramach projektu "30 minut" - przyp. aut.), którą pisaliśmy razem. Do tego dochodzi Piotr Niemyjski, operator, z którym pracowaliśmy wcześniej przy serialu "Królowie Śródmieścia". Tu też relacja jest bliska – znamy się i rozumiemy bez słów. Mamy do siebie zaufanie, tak jak z Anią Wydrą, która była producentką „Królika...”, a przy "Lęku..." została drugim reżyserem. Bardzo się cieszę, że chciała popracować, bo ona zna ten projekt od dawna, kibicuje mu i lubi go.

Przygodę z filmem zacząłeś od dokumentu. M.in. nagradzanej na festiwalach "Ballady o kozie" (2004)...

Dokument to bardzo dobra szkoła – pokory i słuchania ludzi, wiary w rzeczywistość, a nie tylko w swoją wyobraźnię. To szkoła, którą każdy reżyser młody powinien przejść przed fabularnym debiutem. Ja się nie spieszyłem do dużej fabuły, bo nie czułem się do końca gotowy. Nie miałem też tematu.

Na szczęście "znalazł się" temat o królikach?

To był najlepszy czas na zrealizowanie takiego filmu, na taki "łamany" metaforą, dokument. Teraz nadszedł etap na poważniejszą historię fabularną.

Co będzie dalej?

Nie wiem. Mam kilka projektów, ale który z nich wypali, trudno powiedzieć.

2 lutego wiele spraw może się zmienić?

Ma być wtedy podana ostateczna lista oscarowych nominacji w kategorii, w której startuje "Królik po berlińsku" czyli średniometrażowy film dokumentalny.

Myślisz, jak to by było dostać Oscara?

Już nominacje byłoby przyjemnie dostać: pojechać, posiedzieć, popatrzeć na znane twarze. Przedsmak takiej sytuacji mieliśmy niedawno na festiwalu w Hamptons, niedaleko Nowego Jorku. To fabularny festiwal, na którym dostaliśmy nagrodę za najlepszy dokument. Wręczał ją Alec Baldwin. Czyta, że w sekcji dokumentu najlepszy film to "Rabbit in Berlin" Bartek Knupke.... To było pierwsze zetknięcie z innym światem. Jakby zza szklanego ekranu. Jak się uda tam pojechać i popatrzeć na te twarze, będzie fajnie.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane