Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

„Sto lat!” ochoczo wyśpiewane i wygrane na butlach z winem

Jolanta Gajda-Zadworna 30-11-2010, ostatnia aktualizacja 05-12-2010 20:23

– Odśnieżę państwu samochody za to, że w taką pogodę chciało się wam ze mną spotykać – żartował Marek Kondrat, patrząc na wypełnione Studio im. Agnieszki Osieckiej.

autor: Mateusz Dąbrowski
źródło: Fotorzepa

Mimo ostrego ataku zimy na benefis świętującego 60. urodziny jubilata dotarła większość gości.

Tomasz Stańko zagrał na trąbce słynną kołysankę Komedy. Ignacy Gogolewski, na pamiątkę pierwszej roli – Błazna w „Kronikach królewskich”, ofiarował mu figurkę Pierrota i życzył wycofania się z deklaracji ostatecznego odejścia z zawodu.

Janusz Majewski wspominał dowcipnie filmowe spotkania – od „Zaklętych rewirów” po „Małą maturę 1947”, w której aktor zagrał ostatnią rolę, łacinnika prof. Matonia. W imieniu Marka Koterskiego życzenia składał gadający miś o wdzięcznym imieniu Adaś. W niczym nieprzypominający znerwicowanego polonisty Miauczyńskiego.

Magda Umer zaśpiewała ulubioną piosenkę jubilata „Nie oczekuję dziś nikogo...”, Wiktor Zborowski odczytał ułożoną specjalnie laudację, a współprowadzący wieczór Zbigniew Zamachowski, dmuchając w butelki z winem, które stało się wielką pasją Marka Kondrata, zaintonował „Sto lat!”.

Przez cały benefis towarzyszyła panu upozowana figurka. Czy współczesny aktor to bardziej błazen czy Pierrot?

Przede wszystkim nie mamy takich możliwości, jakie mieli błaznowie na dworach królewskich. Aktorstwo to zawód bardzo obecny w życiu współczesnych ludzi. Zawsze tak było, ale dziś aktor ma większe szanse dotarcia do nich. To zawód rozrywkowy, od czasu do czasu przynoszący jakieś refleksje.

Czy dlatego nie chce pan już dalej grać?

Przyszedł czas na zamknięcie pewnego rozdziału. Trzeba pozostawić po sobie dobre wspomnienia, takie które się nie znudzą, nie przejedzą.

Kto musiałby złożyć propozycję, by się pan złamał i wrócił na plan? Nie ma takiej postaci.

A jednak Januszowi Majewskiemu się udało. Zagrał pan w jego filmie – „Małej maturze 1947“, która trafi do kin w przyszłym roku.

Udało mu się, ale w ograniczonej formie. Był to ledwie dzień zdjęciowy. Zdecydowałem się, bo zamyka to jakieś koło naszego życia. Pod jego skrzydłami zaczynałem na ekranie dorosłe aktorskie życie i u niego skończyłem. To dobre zakończenie. Takie do pamiętnika.

W Katowicach, 18 października, po raz pierwszy świętował pan swoje 60 urodziny. O Sopocie często pan mówi, a Warszawa?

W Katowicach poznali się moi rodzice, tam debiutowałem. Sopot to miejsce nostatgiczne, dobre na kilka dni. Teraz dużo podróżuję, odwiedzam winnice, spotykam się z producentami. Wszędzie dobrze się czuję, ale zawsze wracam do Warszawy. Całe życie tutaj jestem. Tojest moje miejsce. Miasto, które pamiętam zburzone, dzisiaj jest żywe, kwitnące. Od czasu do czasu go nie poznaję, bo jeżdżę utartymi drogami, a jak skręcę, to się czasami dziwię, że widzę coś, czego wcześniej nie zanotowałem. Ale bardzo jestem z tego dumny.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane