Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Między zachwytem a irytacją

Dominika Węcławek 19-05-2011, ostatnia aktualizacja 22-05-2011 10:15

O Warszawie chcącej udawać Paryż, ulubionych trasach spacerów i naszym temperamencie opowiada Stephane Włodarczyk, przedstawiciel francuskiego Biura Eksportu Muzyki.

autor: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa

Urodził się w Paryżu, ale jego ojciec jest chłopakiem stąd. Konkretnie z jednej z podwarszawskich miejscowości. Stephane, choć większą część życia spędził nad Sekwaną, zna doskonale język polski. Warszawę też. Coraz lepiej.

Stolica jakaś mniejsza

– Miasto poznałem jeszcze w latach 90. Przyjeżdżałem z rodzicami odwiedzić wolną Polskę. Ojciec miał tu swoich dawnych znajomych i to dzięki nim mogłem poznać ciekawe zakątki stolicy – mówi Włodarczyk.

Dla niego stolica to jedno z tych miast, które to, co mają najlepszego, skrywają za kulisami, czyli poza głównym traktem. Stephane w pierwszej kolejności wymienia Żoliborz Oficerski i Stary Mokotów. Oraz wszystkie tereny zielone w sercu miasta.

– Bardzo lubię trasę spacerową, która ciągnie się od Starego Miasta aż po Łazienki – zdradza. – Tutaj Warszawa wygląda wreszcie tak jak powinna jako stolica państwa europejskiego.

Zamiast iść Traktem Królewskim, wybiera boczne ścieżki.

– Idę na przykład za budynkiem Sejmu – opowiada. – Tam jest bardzo spokojnie, zielono, gdzieniegdzie widać drugi brzeg Wisły. To fantastyczny teren, taki Central Park, tylko mniejszy.

Zresztą Warszawa dla mieszkańca Paryża cała jest jakby mniejsza. – W początkach działalności takich klubów jak Piekarnia, Między Nami czy Szpilka było tak: szedłem na imprezę i okazywało się, że znam wszystkich. W Paryżu to niemożliwe – mówi Stephane. Ale nie w formie zarzutu – wręcz przeciwnie, urzekło go to.

Brud i rdza do usunięcia

Żyjąc między Warszawą a Paryżem, Włodarczyk ma szansę na gorąco porównywać oba miasta. Wyjaśnia na początek, że dorastał w miejscu, w którym burzyło się brzydkie rzeczy, by zbudować nowe, ładniejsze. I ten proces trwa do dziś.

– Nie jestem więc zwolennikiem zachowywania dzieł polskiego brutalizmu, absolutnie obleśnych obiektów sprzed pół wieku tworzonych pod wpływem opacznie zrozumianej idei Le Corbusiera, brudnych i zardzewiałych – mówi, wskazując między innymi budzący nieustające kontrowersje Dworzec Centralny.

Nie rozumie zresztą, jak można nazywać zabytkiem coś, co powstało po 1945 r.

– Dla mnie zabytek ma co najmniej 100 lat, inaczej podejrzewam, że nie chodzi o estetykę, a o ideologię. Ale lubię Warszawę-Powiśle, tam jest klimat. I ten neon! – zachwyca się.

Według niego, w Paryżu czuć, że to jedno z największych centrów świata, że tam krzyżują się strefy wpływów. W Warszawie jeszcze nie. Nasze miasto ma szansę stać się atrakcyjne za kilka lat. Ale może też zatracić swoją tożsamość.

– Warszawa tak bardzo chce się stać zachodnia, że się upodabnia do Paryża, Berlina, Londynu i siłą rzeczy traci swój wyjątkowy charakter – zauważa Stephane. – Choć oczywiście są tu i miejsca niezwykłe.

Choćby Cafe Kulturalna, której wystrój kojarzy mu się z... francuskim stylem kolonialnym na Dalekim Wschodzie.

– Te wielkie żyrandole wiszące we wnętrzu kawiarni są dla mnie jej sowieckim odpowiednikiem – stwierdza. – To trochę egzotyczne i właśnie dlatego mi się podoba.

Włodarczyk od niedawna ma też nowy punkt na mapie ulubionych lokali. To Bily Konicek w Muzeum Etnograficznym. Bardzo lubi przestrzenie i wnętrza muzealne, czasem nawet bardziej niż ekspozycje. Dlatego też wiąże spore nadzieje z Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Bo projekt budynku wygląda nieźle.

Chłód i gorąca krew

A gdzie jest u nas najwięcej z francuskiej stolicy? Zdaniem Włodarczyka, wbrew stereotypom, wcale nie na Saskiej Kępie.

– Szczerze mówiąc, ulice Francuska i Paryska w niczym nie przypominają  Paryża, raczej jakieś małe miasteczko – stwierdza. – Z rodzinnymi stronami kojarzą mi się zupełnie inne ulice, te, przy których stoją stare kamienice.

Tak czy inaczej w oczach Włodarczyka – a i twórców, których zaprasza do naszego kraju na imprezy (m.in. Francophonic Festival) – Warszawa budzi raczej pozytywne emocje.

– Naszym gościom podobało się tu wiele rzeczy, dla większości to zupełnie nowy świat. Ale także znany z rodzinnych opowiadań – dodaje. – Często wśród artystów pojawiają się głosy, że od dawna marzyli, by tu przyjechać, by wrócić do korzeni. Tak było choćby z Marevą Galanter, której dziadek był warszawiakiem.

Oczywiście ludziom sceny bardzo podoba się nasza publiczność.

– Tu widzowie, przychodząc na koncert, słuchają muzyki. Potrafią  odnieść się krytycznie do mód. A poza tym ten polski temperament! W pierwszej chwili jest jak zimny, skandynawsko-germański, bo potrzeba czasu na ocenę sytuacji. A zaraz potem wychodzi łaciński – szaleństwo, gorąca krew. Dlatego granie dla Polaków jest takie przyjemne – mówi Włodarczyk. I przywołuje przykład Amadou i Mariam, pary niewidomych artystów, którzy na warszawskich koncertach bardzo emocjonalnie odbierali żywiołowe reakcje publiczności i teraz jeszcze chętniej wracają do nas z kolejnymi występami. Czy trio AutorYno, które w niedzielę zagra na finał festiwalu Otwarta Twarda.

Stephane, choć w dowodzie niezmiennie ma meldunek paryski, do Warszawy przylatuje regularnie. Zdradza, że po latach zachwytu przeżywa momenty, w których potrafi się na miasto zdenerwować. To chyba znak, że się tu zadomowił.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane