Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Chłopak z „Życiem Warszawy”

Jolanta Gajda-Zadworna 14-10-2009, ostatnia aktualizacja 15-10-2009 14:11

Adam Czupryński był gazeciarzem. Zamiast do szkoły szedł na ulicę z naręczem „ŻW”. Często, tuż po tym, gdy wsiadł do tramwaju, upłynniał wszystkie egzemplarze. I wracał po kolejne. Był rok 1945. On miał 10 lat.

autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
źródło: Archiwum

Nigdy nie krzyczało się całej nazwy. Wystarczyło „Życie Wa!!!...” i przechodnie reagowali. Taki tytuł w powojennym czasie dawał nie tylko informacje, ale i nadzieję – mówi dziś nie najmłodszy, ale wciąż energiczny pan.

Gazeciarzem został przez przypadek, ale z konieczności: potrzebował pieniędzy na jedzenie.

– Codziennie rano, przed otwarciem kościoła św. Jakuba na placu Narutowicza, gdzie służyłem do mszy, widziałem, jak po przeciwnej stronie na pętli tramwajowej chłopcy sprzedawali gazety. Byli w moim wieku. Zapytałem jednego: – Gdzie to kupujesz? Powiedział mi, więc tam pojechałem. Nie pamiętam dokładnie dokąd ani skąd wziąłem pieniądze na te pierwsze egzemplarze – nie było ich więcej niż pięć. Ale rozeszły się zaraz, jak wsiadłem do tramwaju. Więc wróciłem po kolejne – opowiada.

Chłopcy, dzięki którym został gazeciarzem, mieli tyle lat co on. Nie więcej niż 10 – 11. Mieszkali na Ochocie. Z chłopakami z Pragi, którzy jako pierwsi, jeszcze w 1944 roku, rozprowadzali „ŻW”, nie miał kontaktu. Choćby dlatego, że do Warszawy wrócił z mamą i siostrą już po wyzwoleniu. Właśnie na Ochotę. Należał więc do kolejnego „pokolenia” gazeciarzy. Ale wspomnienia z tamtego okresu ma bardzo barwne. Przedstawił je nam, odpowiadając na apel ogłoszony w „ŻW”.

Gdzie są tamci chłopcy?

Kiedy zastanawialiśmy się, jak uczcić 65. urodziny naszej gazety i, w poszukiwaniu pomysłów, przeglądaliśmy archiwalne materiały oraz okolicznościowe wydawnictwa, jedno zdjęcie nie dawało o sobie zapomnieć. Przewijało się niemal przy każdej rocznicowej okazji. Fotografia chłopca wymachującego gazetą. Bez podpisu autora, informacji, kim był uwieczniony bohater i gdzie zrobiono mu zdjęcie.

Postanowiliśmy to sprawdzić, rozpoczynając własne poszukiwania i prosząc też o pomoc naszych czytelników.

– Żartujecie. Tyle lat po wojnie! To była grupa największego ryzyka. Co mogło wyrosnąć z dzieci ulicy? Na dodatek praskiej, bo przecież tam zaczynało swoje życie „Życie Warszawy”. Stamtąd ci chłopcy kolportowali gazetę, najpierw po najbliższej okolicy, a potem, jak ruszyła przeprawa przez Wisłę, i na drugi brzeg – słyszeliśmy od kolejnych informatorów.

– Nie miałem z nimi kontaktu, ale na pewno nie dawali sobie w kaszę dmuchać – wspomina gazeciarzy Zygmunt Broniarek. Jeden z pierwszych dziennikarzy „ŻW”, w 1944 roku 19-latek, przywołuje obrazek z praskiego kina, w którym odbywał się koncert Chóru Aleksandrowa. W zapchanej sali, kiedy jedna z kobiet na widowni, próbując mu pomóc w znalezieniu miejsca, zwróciła się do młodego człowieka z pierwszego rzędu: „Ustąp miejsca temu panu, bo jest dziennikarzem”, usłyszała: „Ja też gazety sprzedaję...”.

Odnalezione w Internecie, wystawiane swego czasu na galeryjnej aukcji zdjęcie – przedstawiające bosego chłopca stojącego z naręczem “Życia Warszawy” na skrzyżowaniu ulicy Marszałkowskiej z Al. Jerozolimskimi – nie popchnęło naszego redakcyjnego „śledztwa”.

Bohaterów fotografii nie rozpoznali też członkowie Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Ulicy im. Kazimierza Lisieckiego „Dziadka” Przywrócić Dzieciństwo, które już przed wojną, ale też w czasie okupacji i okresie tuż powojennym dawało schronienie małym gazeciarzom.

– Za późno zaczęliśmy zbierać świadectwa naszych kolegów – usłyszeliśmy od prowadzącego archiwum Kazimierza Dąbrowskiego.

Na redakcyjny apel odpowiedzieli za to czytelnicy, którzy w okupowanej i powojennej Warszawie przeżyli dzieciństwo.

Pani Alicja Prószyńska, która po wojnie rozpoczęła naukę w gimnazjum, wśród wielu wspomnień z Grochowa przytacza to związane z drukarnią Braci Albertynów.

Dzięki udostępnionej przez zakonników maszynie mogły powstać m.in. pierwsze egzemplarze „Życia Warszawy”. Dzieci z pobliskiej szkoły – mieszczącej się u zbiegu ulic Igańskiej i Krypskiej, w nieistniejącym już dziś budynku, biegały do tej zaimprowizowanej drukarni ciąć ryzy papieru przywożone z fabryki Wedla. Najpierw specjalną gilotyną, potem – gdy ta się zepsuła – nożykami. Za swoją pracę mogły zabrać np. przybrudzone arkusze lub ścinki. – Robiliśmy sobie z nich zeszyty – wspomina pani Alicja.

Z chłopcami roznoszącymi gazety nie miała kontaktu. – Na pewno nie chodzili do szkoły – mówi.

Bułka z kiełbasą

Jej opinię potwierdza Adam Czupryński, który także odpowiedział na nasz apel: roznoszenie gazet wykluczało bieganie na lekcje.

„Życie Warszawy” sprzedawał, kiedy mama była w szpitalu. A po powrocie do Warszawy ciągle tam trafiała. Miała problemy z sercem.

– Chodziłem do Dzieciątka Jezus, do kościoła św. Ducha w odwiedziny. Za każdym razem pytała, czy się dobrze uczę. Moja szkoła była na rogu Niemcewicza i Raszyńskiej. Mówiłem, że na samych piątkach, ale jak sprzedawałem gazety, to do szkoły nie chodziłem. To się ciągnęło z przerwami ze dwa lata. Tyle czasu byłem gazeciarzem – stwierdza.

Kiedy wrócili do Warszawy, miał dziesięć lat, a starsza siostra 12.Miasto jeszcze się paliło, ale mama tęskniła za mężem, który jako żołnierz w 1939 roku został wywieziony do Niemiec. Straciła z nim kontakt. Liczyła, że pod przedwojennym adresem szybciej się znajdą. Chciała też, by dzieci się uczyły, a na wsi, gdzie się schronili na czas okupacji, nie było takich możliwości. Wrócili więc na Ochotę, na ulicę Spiską.

Siostra chodziła normalnie do szkoły. Przez jakiś czas nawet nie wiedziała, czym zajmuje się jej młodszy brat. Kiedy pytała o lekcje, mówił, że wszystko w porządku. Ale kiedyś, gdy przyszedł do domu, wyjął pieniądze i powiedział:

– Siostrzyczko, teraz kup kartofli, słoniny. I dużo tych kartofli zrób na obiad. Spytała: – Skąd masz pieniądze? – Nie kradnę, pracuję! – odpowiedział.

– Do dziś bardzo pracę szanuję – podkreśla pan Adam przez lata wykonujący zawód mechanika precyzyjnego. – Nigdy ręki po cudze nie wyciągałem, ani nie prosiłem o bułkę czy chleb za darmo, jak to dzisiaj dzieci robią. Kiedy podchodzi do mnie chłopiec i mówi: – Proszę pana jestem głodny, dałby pan 50 groszy, mówię: – Chodź, kupię ci jedzenie. Nie daję pieniędzy, bo nie wiadomo, na co tak naprawdę je przeznaczy. Kiedy ja byłem w jego wieku, nikt nie udawał głodu. A naprawdę bywaliśmy często głodni – wspomina.

Jesteś moim synem

„Życie Warszawy” kupował za 2 złote (za tyle mógł kupić bułkę wielkości kajzerki), a sprzedawał za pięć. Tyle też płaciło się za bułeczkę i kawałek kiełbasy.

Kiedyś, gdy był bardzo głodny, a gazet jeszcze nie sprzedawał, zrobił sobie podpłomyki z soku wiśniowego i odrobiny mąki, które znalazł w domu. Kolega z kamienicy dał rzecz bardzo cenną: draskę i zapałkę, by mógł usmażyć placki na patelni. Były czerwone i niezbyt smaczne, ale nie zachorował po nich tak, jak kiedyś po porzeczkach. Te pamięta do dziś. Często oblizywał się na ich widok i kiedy zarobił trochę pieniędzy, na rogu Grójeckiej i Niemcewicza od handlującego tam „Łapki” (faceta tak nazywali, bo nie miał ręki) kupił porcję porzeczek.

– Kiedy zjadłem je na pusty żołądek, dostałem strasznego bólu brzucha. Myślałem, że zaraz umrę. Co chwila wchodziłem w gruzy, bo dostałem torsji. Na szczęście Pan Bóg nade mną czuwał – mówi. – I jakoś przetrwałem i to zdarzenie.

Nie umie sobie przypomnieć, gdzie dokładnie kupował „ŻW”, ale pod koniec swojej gazeciarskiej kariery rozwoził już trzy tytuły: „Życie Warszawy”, „Przyjaciółkę” i „Express Wieczorny”. Na „Przyjaciółce” nie miał dużego zarobku. O wiele lepiej szły gazety.

Kiedy nie jeździł tramwajami, miał swoje miejsce koło sklepu na rogu Grójeckiej i Niemcewicza. Wtedy jeszcze kolejka elektryczna jeździła ulicami: Szczęśliwicką, Niemcewicza, przecinała Grójecką, skręcała w lewo w Tarczyńską i jechała do Nowogrodzkiej. Tam był koniec trasy i bardzo dobre miejsce do handlowania.

Pan Adam zapewnia, że z innymi gazeciarzami miał bardzo dobre relacje, choć z żadnym się nie zaprzyjaźnił. Nie było żadnej konkurencji, żadnych przepychanek. Każdy kupował tyle, ile mógł. Na ile starczało mu pieniędzy. Nikt nie narzekał – prasa rozchodziła się wtedy bez trudu.

– Ludzie kupowali gazety, bo potrzebowali informacji, ale też jakiegoś w nich porządku. Tuż po wojnie często byli zdezorientowani. Do Warszawy ściągali zewsząd mieszkańcy. Ci dawni i całkiem nowi. Mieszały się ich relacje. Ówczesna prasa jakoś je układała. A gazeta, która miała w tytule „Życie Warszawy”, budziła zaufanie – mówi pan Adam.

– Była też po prostu przydatna. Dostarczała codziennych potrzebnych informacji – dodaje Alicja Prószyńska.

Z tych czasów Adam Czupryński pamięta też ludzką solidarność. Gruzy, chłód, bieda, wszystkiego brakowało... a ludzie byli uprzejmi i grzeczni. Młodzież wstawała, jak starsi wsiadali do tramwaju.

– Kiedyś ze starego dworca na Towarowej aż na Brzeską niosłem jednej pani walizkę – wspomina. Był to oczywiście nie tylko przejaw życzliwości. Także sposób na zarobienie paru groszy.

Choć nie tak intratny jak sprzedawanie gazet. Ludzie bardzo dobrze reagowali nie tylko na tytuł „Życie Warszawy”, ale i na sprzedające je dzieci.

Niektórzy po latach wojennej tułaczki wracali do domu mocno wewnętrznie pokiereszowani. I bardzo chcieli w spotkanym na ulicy chłopcu odnaleźć utracone dziecko.

– Kiedyś na placu Zawiszy podszedł do mnie mężczyzna i powiedział: – Jesteś moim synem! To nie była prawda. Grób mojego taty po latach poszukiwań odnalazłem w 2000 roku w Niemczech, w Essen – opowiada Czupryński.

Od ponad trzech dekad nie mieszka w Warszawie – w 1976 roku otworzył firmę w Kołobrzegu – ale do stolicy przyjeżdża co miesiąc. W sprawach zawodowych i do siostry, która wciąż tu mieszka. Przechodząc przez plac Zawiszy, przypomina sobie, jak krzyczał: „Życie Warszawy”.

Dodaj swoją opinię

Życie Warszawy

Najczęściej czytane