Zakręcone złote początki
Z Zygmuntem Broniarkiem, obecnym przy druku pierwszego numeru „Życia Warszawy”, o początkach gazety i pierwszej redakcji na Grochowie rozmawia Jolanta Gajda-Zadworna.
Niewiele osób kojarzy pana z „ŻW”...
Zygmunt Broniarek: Pracowałem w redakcji zaledwie kilka miesięcy. Najwyżej do marca 1945 roku.
Ale był pan przy powstaniu pierwszego numeru?
Nawet kręciłem korbą drukarskiej maszyny. Działo się to w salce istniejącego do dziś budynku zakonnego braci albertynów na Grochowie (przy obecnym rondzie Wiatraczna). W niewielkim pomieszczeniu zgromadził się tłum. Ludzie przyszli zobaczyć, jak się drukuje prawdziwie warszawska gazeta. Rozeszła się wiadomość, że „na złoto” – drukarze zorganizowali gdzieś puszkę takiej farby. Widziałem jeden egzemplarz tak wydrukowany. Ale nie wiem, co się z nim stało.
Napisał pan coś do tego numeru?
Dwie notatki, podpisane inicjałami. Pierwsza – „Nie każdy może być Figarem” – dotyczyła cen usług fryzjerskich. Druga „Chleb czy glina?” pokazywała nieuczciwego piekarza, który w miejsce przydziałowej mąki do „białego” chleba dodawał otrąb.
Jak trafił pan do „ŻW”?
Mieszkałem na Pradze. Jeszcze trwało Powstanie Warszawskie, kiedy prawobrzeżne dzielnice zostały wyzwolone, czy jak to nazwać, i zaczął tam wychodzić „Biuletyn Informacyjny” – jedna kartka zapisana po dwóch stronach. Wydawała go Dywizja Kilińskiego, która była częścią I Armii. Naczelnym został Wiktor Borowski, ojciec Marka, wtedy porucznik. Polowa drukarnia mieściła się przy ulicy Wileńskiej.
Miałem 19 lat, znałem języki, więc robiłem dla „Biuletynu...” nasłuch radiowy. A ponieważ było wtedy bardzo mało dziennikarzy, kiedy ruszało „Życie Warszawy”, zaproponowano mi współpracę.
I...?
To było dużo prostsze niż dziś. Przyszedłem do wspomnianego już budynku braci albertynów na Grochowie i usłyszałem: To niech on robi serwis i jakąś reporterkę. Więc robiłem. Nie podpisywałem żadnej umowy.
Co jeszcze zapamiętał pan z tego pionierskiego czasu ?
Najbardziej chyba tę drukarnię w piwnicy, po jakiej zresztą oprowadzałem raz akredytowanych w Moskwie zachodnich dziennikarzy, którzy przyjechali najpierw do Warszawy. Im też opowiadałem o pierwszym złotym egzemplarzu.Pamiętam też tytuł wydrukowany kursywą. I papier – trochę szarawy, przypominał ten do pakowania.
A zespół, atmosfera towarzysząca powstaniu dziennika?
Dziennikarzy nie pamiętam. Nie było ich wielu. Za to do dziś wspominam entuzjazm, z jakim odbierano tę „pierwszą prawdziwą gazetę”. Ani „Biuletyn Informacyjny”, który – gdy okazało się, że pod takim samym tytułem w lewobrzeżnej Warszawie swój organ drukuje AK – przekształcił się w „Biuletyn Praski”, ani wydawane przez Rosjan, po polsku, pismo „Wolność” nie liczyły się. „ŻW” chwyciło ludzi za serca.
Mieszkańcy odnosili się do dziennikarzy życzliwie?
Nie byliśmy może popularni w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, ale rozpoznawano nas.
Kto wymyślił tytuł „Życie Warszawy”?
Chyba założyciel i pierwszy naczelny Bohdan Skąpski. Ale nie wszystkim dziennikarzom ta nazwa się podobała. Niektórzy uważali, że bardziej pasuje do tygodnika czy miesięcznika. Skąpski bronił się, pokazując podtytuł: „Codzienne pismo dla wszystkich sfer” .
Kim był pierwszy redaktor naczelny „ŻW”?
Przedwojennym dziennikarzem. Uważał, że w nowej rzeczywistości może wydawać gazetę niereprezentującą żadnej określonej ideologii. Miał podstawy tak sądzić, bo sytuacja jeszcze nie była wykrystalizowana – na przykład Bierut chodził do kościoła. W pewnym momencie jednak przedstawiciele nowej władzy zorientowali się, jakie Skąpski ma plany i naczelnym został Wiktor Borowski.
Jak to wpłynęło na kształt gazety?
Odpowiem anegdotą. Pracując jako dostarczyciel informacji, z radia musiałem codziennie jeździć do radzieckiej stacji łączności, która mieściła się przy ul. Otwockiej, naprzeciwko bazyliki przy ul. Kawęczyńskiej. Robiłem tam nasłuch, bo gdzie indziej nie było odbiorników. Stacjonujący żołnierze skręcali papierosy z kawałków gazet wypełnionych machorką. Kiedy, zupełnie nieoczekiwanie, do redakcji zaczęły dochodzić egzemplarze „Timesa” na bardzo cienkim, bibułkowym papierze, zacząłem im nosić przeczytane egzemplarze. Początkowo bardzo się do nich zapalili, papier jednak okazał się za delikatny. Wrócili więc do gazet radzieckich. A mnie opowiedzieli dowcip: Radziecki żołnierz pyta kolegę: „»Prawda« eto charoszaja gazjeta?” „Charoszaja” – pada odpowiedź. „A „»Iswiestia« eto charoszaja gazjeta”. „Charoszaja”. A „»Komsomolskaja Prawda« charoszaja?”. „Nie znaju, jeszczio nie kurił”. Chciałem umieścić tę historię w „ŻW”. Skąpski się do tego skłaniał, ale Borowski ostatecznie tekstu nie puścił.
Mimo wszystko „ŻW” nie stało się niczyim „organem”.
To prawda, także w późniejszym, zdefiniowanym ideologicznie czasie po-trafiło utrzymać opinię i renomę dziennika bezpartyjnego i obiektywnego. Trochę tylko szkoda, że po tylu latach nie zachowało dawnej pozycji, bo sympatię warszawiaków wciąż ma.
Dodaj swoją opinię
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.