Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Historie Czytelników o I linii metra

pg 25-09-2008, ostatnia aktualizacja 22-10-2008 12:21

Podziel się z Życiem Warszawy swoimi wspomnieniami związanych z metrem. A może znasz ciekawą historię, która przydarzyła się Twojemu znajomemu? Słyszałeś niesamowite opowieści o metrze i jego budowie? Napisz do nas: metro@zw.com.pl. Poniżej publikujemy historie przesłane przez naszych Czytelników.

Też przeżyłeś coś niezwykłego w metrze warszawskim? Napisz na metro@zw.com.pl

Za najlepsze opowieści rozdajemy nagrody - m.in książki z kolekcji Życia Warszawy, najnowsze płyty Katarzyny Groniec "Na żywo" i filmy DVD.

Motyl w wagonie 445

To była jedna z tych chwil, w których trzeba wybierać pomiędzy podjęciem próby uwiecznienia jej na fotografii, a po prostu przeżywaniem tego, co się dzieje.

Wybrałem opcję drugą, ale i tak napiszę tutaj kilka słów o tym, co działo się w metrze w wagonie numer 445. Jako pierwsze zauważyły to dzieci, a dopiero później pasażerowie siedzący w pobliżu. Wkrótce jednak wiedzieli o tym już wszyscy znajdujący się w wagonie, bo wieść o tym, że w pędzącym kilkadziesiąt metrów pod ziemią pociągu dzieje się coś niezwykłego rozeszła się bardzo szybko. W wagonie fruwał sobie motyl. Czasem wzbijał się w górę, innym razem prawie lądował na ziemi, przelatywał pośród wpatrzonych w niego pasażerów i leciał dalej, do drugiego końca wagonu, by usiąść na torebce niczego niespodziewającej się dziewczyny.

Po chwili znowu był w powietrzu i przemieszczał się nad głowami ludzi,pomiędzy nimi i zatrzymywał się na chwilę w locie. Głęboko pod ziemią,pomiędzy nieznajomymi pasażerami wagonu 445 wytworzyła się jakaś niezwykła więź, dziwna nić porozumienia, bo wydawało się, że każdy czuł wtedy to samo.

W końcu wysiadłem na stacji, a pociąg pojechał dalej. Tego dnia jeszcze kilka razy jechałem metrem. Wsiadałem, wysiadałem, mijałem ludzi, aż w końcu jeszcze raz trafiłem do wagonu 445, jednak motyla już tam nie było.

Krzysztof "Semp" Bielecki (autor książki "Miasto to gra")

---------------------------------------------------------

W metrze można się zakochać

Metro pojawiło się w moim życiu stosunkowo późno głównie dlatego, że dwadzieścia pięć lat budowy to więcej, niż sam przeżyłem, a do tego mieszkałem najpierw na Gocławiu, a teraz na Białołęce i realna potrzeba korzystania z niego przyszła dopiero na przełomie tysiącleci, kiedy jako licealista zacząłem wyruszać w pierwsze dalsze podróże po mieście.

To jednak wciąż później niż pierwsza z nim styczność, kiedy rodzice zabrali mnie, rodzeństwo i kuzyna na wycieczkę do metra z okazji wizyty tego ostatniego. Mogłem mieć wtedy dziesięć, może jedenaście lat i jedyne, co zdołałem zapamiętać, to pozbawiona fajerwerków podróż kolejką i puste pole przy stacji, na której wysiedliśmy. Bez rewelacji, niewyraźnie i mdło – niewiele frajdy z tej wycieczki, za oknem wagonu ciemno, szumi, a wejście na peron wymaga jakichś dodatkowych procedur. Chodziło pewnie tylko o przejście przez bramkę z biletem, ale ponieważ bilety trzeba było kupić, bo na co dzień jeszcze nikt w rodzinie z komunikacji miejskiej nie korzystał, a wyjście od początku miało charakter turystyczny, więc cała procedura kojarzyła się z wizytą w ponurym muzeum. No i ta bramka, to nie kasownik w autobusie, to jawna granica, wstęp tylko dla wybranych.

Lata później (czyli zupełnie niedawno) metro stało się podstawowym środkiem komunikacji. Stało się sposobem na poszerzenie warszawskich horyzontów, kiedy granica poznania przesuwała się wraz z kolejno odwiedzanymi stacjami coraz dalej na południe, poza Pałac Kultury i Aleje Jerozolimskie, które na kraniec dotychczasowego świata wyznaczał rytm szkolnych wycieczek (o tym, że sporadycznie odwiedzane Łazienki Królewskie są względem Białołęki jeszcze dalej na południe od Centrum długo nie zdawałem sobie sprawy, więc Pałac, jako największy ogólnie, zdawał się również najdalszym z miejsc).

Nagle, z dnia na dzień, zaczynają się przyjaźnie na Kabatach, praca przy Politechnice, bilard na Służewie. Moja świadomość miejska rozlewa się na wysepki ulic i osiedli wokół poszczególnych stacji. Nie wszystkich – prawie na pewno jeszcze nie wysiadałem przy Racławickiej. Moja świadomość prawno-obywatelska rośnie, kiedy po pierwszym dniu pracy w pośpiechu przeskakuję bramkę przy Placu Wilsona i spędzam przez to nerwowe kilka minut w towarzystwie policjantów (- Ale przecież mam bilet!), którzy zamiast miłego pouczenia decydują się na mandat. Że Warszawianki są prześliczne wiedziałem zawsze (lizus!), ale regularne podróże podziemną kolejką i tak poprawiają humor, zakochanie na każdej stacji, w każdym wagonie. Zresztą na niemożność trzeźwego odbioru rzeczywistości wpływają nie tylko kobiety, ona może ulec zachwianiu po prostu, w sobotnią noc, kiedy ze znajomym dyskretnie wymykamy się z większej grupy przyjaciół i coraz bardziej rozbawieni, niemal płacząc ze śmiechu, przebiegamy co stację do kolejnego wagonu. Z Centrum na Kabaty jest w sam raz stacji, żeby przebyć w ten sposób całą długość pociągu i smuci tylko pozostawiona w ostatnim wagonie zawartość niezidentyfikowanego bliżej żołądka – najwidoczniej ktoś zachwiał swoją trzeźwość mocniejszymi niż dziecinny psikus środkami.

Nie przepadam za tym wąskim gardłem – bramkami. Mam też trochę przewrotnej nadziei, że stacje za Słodowcem jednak nie zaczną funkcjonować w najbliższej przyszłości, bo kiedy już zaczną, najprawdopodobniej na Marymoncie będę wsiadał w metro pełne zamiast w metro niemal puste, jak teraz. A jeśli już koniecznie trzeba – cóż – i tak lepiej mieć metro niż go nie mieć. Może lepiej poznam północną część lewobrzeżnej Warszawy.

Paweł K.

----------------------------------------------------------

Stacja Kabaty jak "dziura w ziemi"

Mieszkając w osiedlu spółdzielczym na warszawskich Kabatach uczestniczyłem "w budowie" niemalże na "bieżąco". Chodząc z psem na "polne" spacery, w czasie których co i raz natykaliśmy się na zające, sarny, kuropatwy i wiele innych "elementów przyrody", spokojnie mogłem przyglądać się budowie. Intrygowały mnie zwłaszcza wejścia zamknięte stalowymi wrotami. Spore wrażenie zrobiło na mnie to jak kiedyś, tradycyjnie wchodząc do przejścia, zobaczyłem nagle, że stalowe wrota są otwarte i można zobaczyć wnętrze budowanej stacji...

Do końca życia będę pamiętał zaś pierwszą sobotę i niedzielę po uruchomieniu linii metra. Mnóstwo ludzi się wtedy wybrało na wycieczkę tą pierwszą (?!?) linią. Do nas też dotarła spora liczba znajomych, których od dawna nie widzieliśmy. Ale 99% z wycieczkowiczów przeżywało potężny szok wychodząc z metra na stacji Kabaty. Z oświetlonego peronu i stacji wychodzili nagle z "dziury w ziemi" pośrodku ogromnego pola a dokładniej rzecz biorąc - nieużytków, a wokoło nie widać było ani ludzi, ani żadnych budowli.

W dzień, gdy popatrzyło się w kierunku Wisły, widać było tylko z dala bloki naszego osiedla. W nocy czasem można było poprzez drzewa i inne samosiejki dojrzeć światła w blokach osiedla, ale wrażenie było co najmniej dziwne. Wrażenie to pogłębione zaś było jeszcze tym, że po "ostatnim" schodku wyjścia z metra był tylko jeszcze pasek betonowego chodniczka, a za nim błoto ...

Tylko jak się zaś ktoś dokładniej przyjrzał, to mógł zauważyć coś w rodzaju ścieżki ułożonej z płyt betonowych idącej łukiem od jednego z wyjść, wzdłuż drzew i krzaków, w stronę naszego osiedla. Ta ścieżka to był zresztą autorski projekt administracji spółdzielni przymuszonej do tego przez jej mieszkańców.

Zresztą metro "przyjęło się" u nas na osiedlu od razu, bo wobec mizerii komunikacji autobusowej było praktycznie jedyną możliwością szybkiego i skutecznego wyrwania się z naszej "wsi" do cywilizacji, czyli stacji "Politechnika" - gdzie kończyła się przez długie lata trasa warszawskiego metra...Tak to pamiętam.

Andrzej Kasprzyk

----------------------------------------------------------

Metro codziennie odkrywam na nowo

Pochodzę z Suwałk, a w Warszawie mieszkam od roku. Ten fakt uniemożliwia mi wyobrażenia sobie stolicy bez metra - ten element został na stałe wpisany w moją codzienność, ale i świadomość, w której pełni ono rolę wychodzącą daleko poza rozwiązanie komunikacyjne.

Z metrem zetknąłem się po raz pierwszy w roku 1998, gdy jako mały chłopiec razem z wujkiem, u którego byłem na wycieczce przejechałem po raz pierwszy całą nitkę - od Kabat do Centrum. Pamiętam, jak byłem pod wrażeniem szybkości, z jaką przebyliśmy taki kawał drogi, sprawdzając odległości na mapie Warszawy oraz to, że wsiadając w Śródmieściu już po paru chwilach można było zobaczyć jakże kontrastujący z wiecznym tłumem przy Rondzie Dmowskiego las i w miarę puste ulice. Gdy nadszedł czas studiów, metro odkryłem na nowo. Tym razem było dla mnie czymś więcej niż tylko atrakcją turystyczną. Nie znając jeszcze na tyle dobrze miasta, stacje metra stanowiły dla mnie swojego rodzaju koło bezpieczeństwa - nawet jak się zgubię, to i tak z pewnością pierwsza napotkana osoba (nie będąca - powiedzmy - zagranicznym turystą) będzie potrafiła wskazać mi drogę do najbliższej stacji, a stamtąd przecież trafię do domu! Za każdym razem także odkrywam niebanalność tego przedsięwzięcia: chociażby "temperatura" ursynowskiego odcinka metra (stacja Kabaty utrzymana w chłodnej tonacji kolorystycznej, a im bliżej stacji Służew, tym "cieplej"), grube stalowe kurtyny w razie potrzeby mogące przeistoczyć stację w schron (o tym też pomyśleli! - analogia do londyńskiego tube) czy tablica ku pamięci Jana Podolskiego na Metro Politechnika. Oczywiście muszę wspomnieć o moim zdecydowanym numerze jeden: Plac Wilsona i wspaniała iluminowana kopuła, zmieniająca kolory w zależności od pory dnia (widziałem wszystkie warianty). Metro Słodowiec również pozytywnie zaskoczyło mnie swoim minimalizmem. Mam nadzieję, że pozostałe bielańskie stacje będą również dalekie od banału. I czy stacje Plac Konstytucji i Muranów kiedyś z planów przeistoczą się w rzeczywistość? Mam nadzieję, że tak - przecież to kolejne dwa ważne punkty na komunikacyjnej a zarazem architektonicznej mapie Warszawy!

W metrze codziennie spędzam co najmniej godzinę, jadąc z Ursynowa na Żoliborz. Codziennie widzę ludzi - czasem tych samych, czasem tych nowych, ale każdy ma do opowiedzenia jakąś historię: swoim wyglądem, książką, którą czyta czy przypadkową rozmową z inną osobą. Metro jest jak żyła (póki co - jedna), do której wstrzykuje się witaminę stolicy - jej mieszkańców, którzy to potem rozpraszają się po całym organizmie Warszawy sprawiając, że ona żyje. Pozdrawiam,

Łukasz Urynowicz, student

Też przeżyłeś coś niezwykłego w metrze warszawskim? Napisz na metro@zw.com.pl

Za najlepsze opowieści rozdajemy nagrody - m.in książki z kolekcji Życia Warszawy, najnowsze płyty Katarzyny Groniec "Na żywo" i filmy DVD.

ŻW Online

Najczęściej czytane